Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/63

Ta strona została uwierzytelniona.

i czapka jeźdzca zachwiała się na głowie. Wybuch z pod ziemi każdego stropi. A on się tymczasem w oka mgnieniu odsadził i gnał już po polu.
Rozpoczęto szaloną gonitwę, a śnieg miękkuchny zdawał się nieustannie połykać nogi zapaśników. Zając lżejszy mniej tonął, za to psy — silniejsze. Wykonał skok-arcydzieło, dał psom obrót — także odwieczna tradycya. Sunie i nagle zapadł się w rowie, jak pod ziemią, a psy runęły za nim i zniknęły również... Teraz widać było tylko jakiś gwałtowny ruch, szalenie niespokojne kotłowanie rozdartej powierzchni śnieżnej.
Krótko to wszystko trwało i już oto szarak się wyrwał z takim rozpędem, że bryły śniegu prysnęły na wszystkie strony, a on w niezrównanym pędzie mknął po białem polu. Wypadły i charty z czeluści rowu, nim go spostrzegły, wodziły chwilkę tu i owdzie błędnemi oczyma. Tam, tam, szary punkt miga na białem morzu, zdaje się przemawiać: „Chwalić Boga, umiemy jeszcze dobrze uciekać!“ I one znowu za nim strzeliły, podniecone przez jeźdzca głośnem „huź-go!“
Słaby pewnie nie podoła mocnym i zginie.
Zając zwijał się dzielnie, ciągle dawał psom obroty; ale jednak znać było, że go siły opuszczają, a tu psy docierały. Górka — gra się chyba skończy... Nie, coś lekko bieży — oho, jest już na szczycie!