Jeździec daremnie usiłuje dojeżdżać: koń się zapada, potyka.
Otóż i gonitwa z góry na dół: rozmach ogromny! Jeden z chartów natarł i piersiami tak rozbił szaraka, że go przewalił, razem z nim szalonego kozła wywrócił; drugi dopada — znowu to samo: postaczały się z góry. Jeszcze ze sto kroków i — las, zbawienie, byleby jeździec nie zabiegł drogi...
Kot pędzi i — pstryk w lewo przed samymi pyskami chartów. Wyminęły go, przebiegły, przystanęły z wywieszonymi językami, zziajane... A on — w bok i poszedł do lasu.
Trzeba wiedzieć, że niejaki pan Węglicki odbywa polowania z chartami, które szaraka dopędzą, przeskoczą, przewrócą, a jednak wziąć nie umieją. Pan rządca z Morzelan ma chrapkę sprawić kiedy łaźnię temu charciarzowi, płoszącemu zające na cudzych gruntach. Toż w następnym roku na jesieni nasz bezuchy szarak, uchodząc przed psami Węglickiego, wpadł między owce i, jak ongi Odyseusz, ocalał przy pomocy baranów.
Ale skończmy z zimowemi przygodami zająca.
Nastała odwilż, potem zadymka, a po zadymce — mróz siarczysty. I w noc mroźną, pogodną zrobił się ogromny ruch wygłodzonych zwierząt dzikich. Co żyło, szło na poszukiwanie żeru. Dziki i sarny torowały w zaspach
Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.