„Wszelki duch Pana Boga chwali“ bełkotał pobożny strzelec, spoglądając przestraszonym wzrokiem w gąszcze leśne, gdzie mu Kita zniknął szybko, jak błyskawica.
Na polowaniach znowu z ogarami ten sam lis albo psy zmylił i wyjechał w pole, albo im taką sztukę wypłatał, że nagle ucinały i przystawały wśród zapalczywej gonitwy, nie mogąc wiatru odszukać.
— Któż tam może wiedzieć, co on zrobił? — mówił wtedy Malwa do myśliwych, zarzucających go pytaniami. — Ma on różne swoje kawałki: czasem przesadzi jednę, drugą kłodę, albo i nawet na jakie pochyłe drzewo wskoczy, przycupnie, a głupi ogarzyna nosem po ziemi powłóczy i goni dalej, nim zmiarkuje, że próżna jego praca.
W Morzelanach Kita był graczem i jakim jeszcze!... Przez dwanaście lat z górą walczył o kawałek chleba z ludźmi i ich żołdakami, psami, a czynami swymi zdawał się przemawiać: „bierzcie wy się na sposoby, ja żyć muszę i rodzinę swoję wyżywić!“
Człowiek zabija zająca, ale go lubi — poczciwego zajączka widzi nawet na księżycu; lisa, „chytrego szelmę“, prześladuje z ogniem nienawiści w duszy. Ha, bo się zeszli obaj w pożądaniu mięsa! Stąd walka zacięta, w prowadzeniu której dzikie, na zagładę skazane
Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.