Doktór Sorański należał do najbardziej wziętych lekarzy miasta X., a prócz rozległej praktyki dopisywało mu szczęście na każdym kroku, miał ukochaną młodą żonę, dwoje cudnych dzieci i byt zapewniony. Lecz był on filozofem i zawsze mawiał, że boi się w życiu jakiejś katastrofy, bo mu na świecie jest zbyt dobrze. I katastrofa ta nadeszła i to jeszcze pod postacią, której najmniej się spodziewał. Razu pewnego wracał późno do domu ze wsi od chorego. Sorański jechał i cieszył się, że za chwilę ujrzy swój miły domek, przeglądający przez bukiety bzów i jaśminów, uściśnie swą drogą żoneczkę, porwie na ręce swe dziatki i wśród miłego gwaru zasiądzie do stołu. Zapewne w jadalni będzie już zaświecone, myślał, skręcając na rogu. Lecz domek majaczył swą białością między krzewami, a żadne światło nie rozweselało oka. Zajechał pod dom i odrazu uderzyła go jakaś pustka i cisza — jakby w przeczuciu wszedł cicho na palcach do sieni i tu zaraz zjawiła się służąca, mówiąc stłumionym głosem: proszę pana doktora, z panią naszą coś niedobrego się dzieje! Zrzucił prędko palto i szybko wbiegł do sypialni — mimo słabego światła świecy odrazu uderzyła go jako le-