Zwiedzałem raz pewien zakład dla umysłowo chorych za granicą. Kolega oprowadzający mnie zaprowadził mnie w końcu do kancelarji i rzekł: niech kolega raczy poczekać, przyprowadzę wam zaraz tutaj pewnego uczonego, najciekawszy, z naszych wypadków. Za chwilę wszedł w towarzystwie siwego już pana w okularach, ubranego w długi czarny surdut. Przedstawił nas „pro forma“ i zwrócił się do chorego. Kolega K. radby niezmiernie posłyszeć pańską tak ciekawą historję. Chory skinął przyzwalająco głową, usiadł w fotelu i zwróciwszy się do mnie, rozpoczął: jestem doktorem filozofji i zajmuję się, a raczej zajmowałem się naukami przyrodniczemi. Miałem serdecznego przyjaciela lekarza, człowieka niezmiernie zdolnego, lecz bardzo przytem lekkomyślnego i wesołego. Nigdy nie można było wiedzieć, czy mówi na serjo, czy żartem. Pracował raz z wytężeniem nad siły i zdumiewał nas swemi odkryciami, to znowu całemi dniami bawił się i bąki zbijał. W ostatnich czasach otoczył się jakąś tajemnicą, nieprzyjmował nikogo u siebie, aż nagle dostaję od niego list tej treści: