Jestem oddawna morfinistą i dziwię się, jak inni bez morfiny wytrzymać mogą — wcale nie tylko im nie zazdroszczę, że nie hołdują temu nałogowi, ale wprost ubolewam, że nie znają tych rozkoszy.
Bo oto wstrzykuję sobie morfinę, bo czuję potrzebę — a jakiego rodzaju jest ta potrzeba, ten tak nazwany głód morfinowy? Tego rodzaju potrzeby odczuwają i inni, ale nie umią odpowiednio się zaspokoić. Potrzebę morfiny porównać by można do tęsknoty narzeczonego do ukochanej, do pragnienia, jakie ma palacz do papierosa i do potrzeby zabawy u znudzonego. Każdy nerw wtedy oczekuje czegoś, drży, jest niespokojny i nie może spokojnie spełniać swej funkcji. Aż wreszcie pożądana chwila przychodzi — morfina dostała się do krwi — czuję rozkoszne ciepło ożywcze, rozchodzące się po całem ciele, czuję dokładnie, jak każdy nerw i mięsień tężeje, jak energja we mnie wzbiera, jak nabieram zaraz ochoty do wysiłku, do pracy, jak myśli moje zaczynają szybciej i lotniej krążyć i wznosić się aż hen po za dosięgłe wyżyny!
Oko moje nabiera blasku, ręka ma staje się pewną, a ten szary, obojętny mdły świat staje się żywym, wesołym i interesującym. Ludzie, których głos brzmiał mi dotąd w uszach matowo, mówią jakoś żywiej i potrafią łatwiej zawiązać ze mną łącznik