Pewnego dnia dostałem telegram wzywający mnie do nagłego wypadku. Spakowałem instrumenta i pojechałem. Na małej stacyjce czekały już konie — było to wieczorem. Furman odrazu powiedział mi: oj z naszym panem źle, bardzo źle! — Wjechaliśmy w pola i nagle ogarnęła nas cisza — a każda cisza ma w sobie coś uroczystego, może dlatego, że jest kontrastem banalnego gwaru życia. Zawsze lubiłem ciszę nocną, tę uroczystą i tajemną ciszę nocy księżycowej. Spokój natury i blask matowy księżyca działają tak dziwnie kojąco i nastrajają poważnie, budząc tęsknotę za samotnością, za ukojeniem trosk i smutków. Ileż to na tle tej ciszy nocnej stworzono ballad, ile wśród tej ciszy nocnej rozegrało się krwawych scen, ileż pobiegło w dal westchnień miłosnych! Przez kontrast światła księżyca z cieniami, wszystko w nocy wydaje się więcej tajemnicze, więcej olbrzymie, nieraz więcej straszne. Jechaliśmy już z godzinę, noc była cudna, gwiazdy migotały na niebie, tu i ówdzie zdala błyskało jakieś światełko, czasem słychać było pomieszane głosy lub szczekanie psa, z pól na skrzydłach wiatru biegł zapach skoszonej trawy i drzew kwitnących. Było mi tak dobrze, gdy nagle marzenia moje się przerwały — stanąłem na miejscu.
Wprowadzono mnie odrazu do chorego, bo tak sobie tego życzył — przywitaliśmy się. bo znałem