Cieszyłem się już wtenczas rozległą praktyką. Pewnego dnia wezwano mnie do chorego. Mieszkał opodal, udałem się też tam zaraz, mimo, że już było po drugiej, a o trzeciej miałem godziny ordynacyjne. W skromnie urządzonem mieszkaniu, znalazłem przy stole bladego, szczupłego mężczyznę. Liczył on lat 46, z zawodu był urzędnikiem podatkowym. Zdaje się, życie nie przeszło mu dotąd po różach, świadczył o tem wygląd mieszkania, ubranie i nakrycie leżące na stole. Już sam bardzo mizerny wygląd chorego zwrócił moją uwagę, a po rozpytaniu się i badaniu doszedłem na pewno do przekonania, że cierpi biedak na raka żołądka i to niestety już w stadjum nie nadającym się do operacji. Przez cały czas badania, chory zachowywał spokój, a jedynie w oczach czytałem to trwożne pytanie, łączące w sobie błaganie i niepokój, jakie spotykamy w oczach ciężko chorych. Ukończyłem badanie i w głowie mojej przesunęła się myśl, która tak często prześladuje lekarza, mianowicie: co biedakowi powiedzieć? Czyż ja mam prawo człowiekowi, nie spodziewającemu się tego, wygłosić wyrok śmierci? Rodziny bliższej nawet nie miał żadnej, o posłaniu go do szpitala nie było mowy, bo chory chciał się leczyć w domu. Ileż to już razy byłem w podobnem położeniu! Widząc moje wahanie, chory odezwał się: czuję dokładnie