szeń, żyć trzeba, jak w słoiku! O co mi tylko chodzi, to o to, bym przy końcu nie cierpiał zanadto, nie dlatego, żebym się obawiał bólu, ale że wtedy mógłbym stracić odwagę i poddać się rozpaczy. Ja pocieszałem go jak mogłem. Na szczęście dotąd nie cierpiał jeszcze bardzo.
Było to może w dwa miesiące od czasu, kiedy zacząłem „leczyć“ tego chorego. Zaproszono mnie na imieniny. Bawiłem się tam wcale dobrze, przy kolacji jadłem i piłem bardzo dużo, aż nagle może koło godziny 12 poczułem dziwne wrażenie i osłabienie. Pożegnałem się i wróciłem do domu. Tutaj dopiero wystąpiły silne boleści. Z początku sądziłem, że to pewnie z przeładowania żołądka, aż nagle z wymiotami ukazała się krew! Ponieważ przedtem nie byłem nigdy słaby na żołądek, zdziwiło mnie to bardzo i prawie przez całą noc nie zmrużyłem oka. Na drugi dzień stan mój się polepszył i dopiero coś w pięć dni zjawiły się znowu bóle. Teraz zacząłem już o chorobie mej myśleć na serjo i przypuszczałem, że mam wrzód żołądka. Stan mój pogarszał się stale, chudłem i traciłem stale apetyt. I wtedy zaczęły mi przed oczyma przesuwać się różne obrazy i myśli. Wmawiałem w siebie, że jestem typowym hipochondrykiem, że z drobnostki robię ciężką chorobę, dalej znów przerażałem się myślą, że może jestem rzeczywiście ciężko chory. Nagle przypomniałem sobie, że i w naszej rodzinie rak jest dziedziczny i że może i ja... Nie, to niemożebne. A jednak przeko-