tyle hartu duszy! Choć jest pewna różnica między nami; Pan wie tylko to, że śmierć go czeka, a ja znam znowu te wszystkie uciążliwe drogi, które do niej prowadzą i to mnie męczy ogromnie.
Dłużej nie mogłem pozostać, pożegnaliśmy się więc, mówiąc sobie „do widzenia“, ale gdzie?
Jeżeli łudziłem się, że będzie lepiej, gdy poddam się kuracji lekarzy „incognito“, to wkrótce nadzieje te w Wiedniu pierzchły zupełnie. Zaraz przekonałem się, że to jeszcze gorzej! Lekarze traktowali mnie wprawdzie bardzo sumiennie i skrupulatnie, robili swoje fachowe uwagi, który chwytałem chciwie, ale do mnie zwracali się z banalnemi określeniami, które dla mnie jako dla lekarza były po prostu męczarnią. Powiedziano mi, że mam zdaje się mały guz w żołądku, który należy operować. Na zapytanie moje, czy to może rak, odpowiedziano: rak zdaje się nie, ale guz, który może być lub zostać złośliwym. Wobec tego przyszedłem do przekonania, że bezwarunkowo cierpię na raka. Incognito nie zdradzałem, bo teraz wszystko było mi już obojętnem. Umieszczono mnie w sanatorjum i jak dowiedziałem się z ust dozorcy, lekarze uważali mnie za człowieka, który zapewne wskutek cierpienia obeznał się wcale dobrze z literaturą medyczną. Po wstępnych badaniach naznaczono dzień operacji. Wiedziałem dobrze, co mnie czeka, ale myśl o tamtym chorym i niejako złośliwa nadzieja, że ja będę jeszcze zdrowym, podniecała moją energję. Cieszyło mnie też to, że lekarze nie będą się