Strona:Adolf Pawiński - Portugalia.djvu/105

Ta strona została przepisana.

— Ciężki to dzień będzie — mówił do mnie towarzysz podróży. — I nie byłbym pojechał, gdyby nie obowiązek.
— Jakiż obowiązek? jeśli się pán czuje zmęczonym....
— Pisuję do gazet paryzkich korespondencye — odrzekł Francuz. — Już wstęp mam przygotowany. Środek tak samo. Trzeba tylko koniec dopisać. Będzie jak przedwczoraj upał 35-stopniowy, słońce, gorąco, kurzawa. Przynajmniéj pod tym względem mam pracę ułatwioną. Wszystko się powtarza. Może nawet daremnie i śmietnisk szukać będziemy, jakeśmy daremnie szukali trzeciorzędowego człowieka.
— O! nie, panowie! Wstęp będzie inny i osnowa inna, zobaczycie — rzekł do nas Portugalczyk, snadź nieco dotknięty skargą na zbyt gorące w Luzytanii słońce.
I jeszcze nie zdołał dopowiedziéć słów swoich, aby nas zapewnić, że zobaczymy cóś innego jak w Otta, aliści istotnie, kiedy zwolna do stacyi dworca dojeżdżamy, przedstawia się zdumionym oczom naszym miły, a niespodziewanie piękny widok.
Tymczasowo nie mogę ogarnąć okiem tysiącznego tłumu, barwnego jak kolory tęczy, który się tuż przy drodze na powitanie nasze w długich uszykował szeregach. Toczą się zwolna koła wagonów... stajemy na dworcu. Wysiąść niemal