széj chwili, czém cieszyć się dłużéj. Oto z lewéj strony Tag złotonośny, jak go niekiedy Camoens nazywa, rozléwa tuż przed nami swe polerowne, płowe i sine wód zwierciadło. Drugiego, przeciwległego brzegu dojrzéć nie mogę. W szarym zrąbku horyzontu ginie promień wzroku i tonie gdzieś daleko. Nie wierzę oczom własnym, przeciéram je i przekonywam się nakoniec, że to nie wyléw wód przypadkowy, ale szérokie, okiem nieobjęte nurty Tagu, który na dwie, trzy mile przed swém ujściem do oceanu zamienia się w rozległe, szérokie morze. Na téj sinéj, stalowéj powiérzchni wodnéj panuje majestatyczna cisza. Snadź w rannych godzinach odpłynęły wody ku przepaściom oceanu i nurty Tagu zwolna toczą się teraz ku niezmierzonym głębinom morskim. Niewzruszone, jak smukłe wieżyczki kościołów, sterczą maszty tu i owdzie dostrzedz się dających okrętów i statków. Obnażone, pozbawione żagli, jak drzewa z liści obrane, stoją te maszty, jakby w głębokiéj pogrążone zadumie. Ileż spokoju wléwa do duszy ten widok przestworza, którego nie zamąca ani wiatr namiętny, ani fala szalona! Zdaje ci się, że anioł śmierci lub anioł milczenia przesunął swe skrzydła srébrzyste po tych wodnych równinach. Jakaś chwila świąteczna przebija w tym poważnym nastroju. Mniemałbyś, że ta uroczysta wybiła godzina, kiedy do porannéj modlitwy zabiéra się żywioł wszelki — wodny i lą-
Strona:Adolf Pawiński - Portugalia.djvu/14
Ta strona została skorygowana.