czary, jakie roztacza bujna roślinność podmiejska przed okiem zdumionego podróżnika, który z północno-wschodnich stron przybywa? Wszystko niby zielone, a jednak jakież bogactwo téj barwy, ile stopni, jakież odcienie! Gdzie złoty promień porannego słońca padnie na zielone wieńce, tam wszystko taką tchnie swobodą, takim lśni blaskiem, jak gdyby to były nie jesienne, ale piérwszéj wiosny krasy. Spójrz daléj nieco, gdzie oliwne drzewo lub cyprys chowa się w cieniu bocznéj ściany białego domku — jakąż powagą i ponurém spojrzeniem tchnie zielone tych drzew oblicze! To istne dekoracye, niby w czarodziejskiéj teatralnéj sztuce.
Ale wzrok oderwać trzeba od tych zielonych szat, w jakie się ubrała bogata południowa natura, przystrojona świątecznie. Już nam z oczu zniknęły winnice i oliwne gaje; ale jeszcze Tag przed nami płynie poważnie. Za chwilę i z nim się pożegnać wypadnie.
Zaczyna się rzeczywistość naga, prozaiczna, powszednia, obrana ze wszelkiego uroku, jak dzień listopadowy pod surowém niebem naszego kraju. Tak w życiu zawsze bywa. Cień za słońcem idzie, zmrok po dniu jasnym, jesień po lecie.
Wysiadamy w liczném bardzo towarzystwie, już bowiem widać Lizbonę, oddawna upragniony cel uciążliwéj naszéj z Madrytu podróży.
Strona:Adolf Pawiński - Portugalia.djvu/16
Ta strona została skorygowana.