Strona:Adolf Pawiński - Portugalia.djvu/20

Ta strona została skorygowana.

codzień pragnęła wzrok swój poić widokiem igrzysk wodnych. Chcę się powoli dostać na jedno z tych wzgórzy, pokrytych wysokiemi domami, na jeden z tych szczytów, które panują nad całém miastem. Ale niezwykły blask słońca olśniéwa oczy. Właśnie pora południowa, a niebo świéci niczém niezachmurzoną pogodą. Ani jednego obłoczka, ani jednego pyłku w tym nieskończonym błękicie, przez który słońce płynie. Złote promienie nieba jaskrawo odbijają od białych ścian domów, rozléwając wokół światło podobne do tego, które u nas wśród styczniowego mrozu rozpościéra się na iskrzącéj kryształami śniegu równinie.
Nie to nas jednak wstrzymuje od dalszéj na wzgórza miasta wycieczki. Czynimy jedno usiłowanie, czynimy drugie — lecz po chwili albo się pod osłonę bramy sąsiedniego domu kryjemy, albo śpiesznie rozpoczynamy odwrót przed straszniejszym niż blask słońca nieprzyjacielem, przed ogniem istnym, który z nieba płynie. Niepodobna przebiedz tego oto placu odsłoniętego, téj uliczki wystawionéj na południe. Co za skwar szalony! Dziś pojmuję, czém są wśród lata piaszczyste puszcze Sahary, czém były nigdyś weneckie piombi. Zdaje się, jak gdyby lawa rozpalona spływała zgóry, a powietrze, którém oddychamy, w rozrzedzony ukrop się zmieniło. Jakiś niepokój cię ogarnia. Oddychanie staje się