Strona:Adolf Pawiński - Portugalia.djvu/68

Ta strona została przepisana.

ściéj się już oko zwracało to ku winnicom, co nad drogą się snując, ukazywały z poza liścia dojrzałe, czarne swe jagody, to ku przechodniom, którzy do poblizkiego miasteczka Alemquer zdążali. Urywana rozmowa weszła na inne tory.
Pola puste wokoło, wszystko spieczone od skwaru słońca. Ale oto suną całym szeregiem aloesy i agawy. Uśmiechnęła się na ten widok dusza. Jakżeż pięknie wyglądają te żywopłoty z rozłożystych, a wyniosłych roślin! Od drogi każdy ogród, każde pole oddzielone jest takim rzędem długim zielonawych piteira — jak je tu w Estremadurze lud nazywa. Innego płotu się tu nie widzi. Każdy parkanik, czyli val’ado, stérczy rzędem takich olbrzymich aloesów. Jedne już przekwitły, ale inne jeszcze strzelają wgórę wysoką jak żerdź łodygą. Tamte znów, jak szérokie miecze rzymskie obosieczne, strzegą własności portugalskiego włościanina. Jak kandelabry rozciągają one — oto tuż obok — swoje zielone ramiona, a u pnia samego tak gęsto liściem swym ziemię zakrywają, że gruntu nic nie widzisz.
Między gęsto obok rosnące agawy wcisnęła się powiewna trzcina, ukazująca na swéj wyniosłéj łodydze szeregi długich, a wązkich piérzastych liści. A tu i owdzie całą gromadą rosną owe trzciny w tych żywopłotach nad drogą; zawsze czoło swe dumnie wznosząc wgórę, trzymają się prosto i królują nad poważnemi agawami. Aga-