I skrzypiały wozy nielitościwie, jak skrzypi wóz ukraińskiego prasoła.
— Jedno jeszcze zapytanie — rzekłem, dobywając silnego głosu, do moich kolegów, którym skrzypienie również nieznośném się wydało. — Na cóż Bóg wam dał te oliwne gaje w takiéj obfitości? Czyż nie na to, żeby koła smarować oliwą?
— Istotnie, oliwy niebrak. Sprzedajemy ją do Anglii. Ale wozów wieśniak nie smaruje. Taki już u nas zwyczaj. Do skrzypienia wszyscy przywykli. Ta muzyka melancholijna urozmaica woźnicy jednostajny i nudny pochód, a wołki zachęca do posuwania się naprzód. Możeby wśród tego upału wołki posnęły, gdyby nie skrzypienie.
— Na verdade[1] — rzekłem lakonicznie, bo skrzypienie głuszyło wszelką mowę. I pomyślałem sobie, jak Candide optymista w satyrze Voltaire’a — wszystko ma swój cel w naturze: głowa stworzona dla kapelusza, nos dla okularów, a skrzypienie wozów dla pieszczenia ucha portugalskiego woźnicy.
Wydostaliśmy się już na wzgórze. Rozszerzył się widok wokoło. W dolinie, tuż niemal u spodu góry, świéci białością swych domków, pnących się po pochyłości coraz daléj, miasteczko Alemquer, ożywione fabrycznym ruchem. Zdala
- ↑ Wistocie.