Strona:Adolf Pawiński - Portugalia.djvu/76

Ta strona została przepisana.

dzi jakby między sobą poróżnionych. Z prawéj strony widziałeś łysą górę, a daléj znów również pustki i pustki wokoło. Ani chaty, ani drzewa. Pod stopami naszemi skrzypi grunt kamienistogliniasty, zaschnięty, spieczony, pokryty gdzieniegdzie ubogą roślinnością. Wrzos różowawy ściele się dość rozłożystą smugą; towarzyszy mu gdzieniegdzie helianthemum Fumana (nie przypominam sobie w téj chwili nazwy polskiéj); wreszcie wije ci się u stóp dąb, z żołędziem już dojrzałym. Jakto? dąb, ten wspaniały, ten wielki twór natury? Istotnie dąb, ale ów rodzaj, co się quercus humilis nazywa, dąb poziomy. Ma on pień nie wyższy od dłoni i dwa, trzy listki zielone, zpoza których wygląda pięknie w podstawkę oprawna, jak filiżaneczka zgrabniutka żołądź.
Formacya trzeciorzędowa jest tuż pod nami. Stwierdzili to geologowie, dla których zrobiono poprzednio kilka przekopów, kilka rowów. Ale krzemieni nie widać. Nie słychać żadnego okrzyku „Eureka!“ W powietrzu panuje cisza głęboka, jak w bezludnym stepie. Gorliwsi brodzą jak bociany, z pochyloną ku ziemi głową; inni już się w gromadki skupiają i radzą, co daléj począć?
A słońce pali nielitościwie; za godzinę dobiegnie połowy swojéj drogi. Strzela właśnie z górnych stref prostopadle na głowy zniechęconych już puszukiwaczy krzemieni. Nad nami rozta-