cza się wielki namiot lazurowego nieba, a na niém ani jednéj chmurki. Pot spływa na czoła strumieniem, a kula ognista, zawieszona nad nami, wysusza natychmiast skórę. Trzeba uciekać, bo tu zginiemy! Ale dokąd? Ani drzewka, ani strugi — tylko rozpalona ziemia i z nieba płynący żar, żar niepojęty.
— Gdybyż to słońce — woła jeden — chciało choć na chwilę zachmurzyć swe promienne oblicze!
— Wichry Szekspirowskie — wzdycha drugi — gdybyście tu swe wyścigi rozpoczęły na tym stepie!
— Laski czarodziejskiéj nam potrzeba, potrzeba nam drugiego Mojżesza, aby się gdzie otwarły krynice — rzekłem, powiększając szereg pobożnych życzeń, do jednego z miejscowych członków kongresu, który nas przepraszał za ten upał, zapewniając że to rok wyjątkowy.
Na szczęście niebawem spełniły się nasze życzenia.
— Oto widzi pan — mówił do mnie nasz pocieszyciel — tam na wzgórzu namiot wystawiony, dokąd się zaraz na posiłek udamy.
Dobywamy ostatków odwagi. Puszczamy się w drogę... A krzemienie?...
Krzemieni niéma. Jeden podobno znalazł prof. Bellucci. Ale o nich późniéj. Teraz zdrowie, teraz życie droższe nam od krzemieni, których i tak już dosyć posiada muzeum lizbońskie.
Strona:Adolf Pawiński - Portugalia.djvu/77
Ta strona została przepisana.