Strona:Adolf Pawiński - Portugalia.djvu/78

Ta strona została przepisana.

Około południa ściągnęli wszyscy do owéj ziemi obiecanéj, pod namiot, umyślnie na ten cel z Anglii sprowadzony. Namiot był wspaniały. Szczyt jego sięgał pewnie na dwa piętra, a ciągnął się wzdłuż na 500 najmniéj kroków. Długi a wązki stół uginał się pod ciężarem południowych owoców, wina, chleba, mięsiwa. Ale co za upał! Wprawdzie tu słońce już nie przenika bezpośrednio, duszno jednak, jak w grobie. Któś wydobywa podróżny termometr i zapisuje sobie w książeczce dla pamięci: 34 stopnie ciepła pod namiotem. Toć rozpłyniemy się chyba jak ołów w tyglu chemicznym.
Były mowy, było i toastów bez liku, gdy po wspaniałéj uczcie odzyskali siły mniéj lub więcéj wprawni mówcy...
A lud, zgromadzony z okolicy, wieśniacy co powoli wcisnęli się do namiotu, ze zdziwieniem spoglądali na sabios estrangeiros (uczonych cudzoziemców). Co jednak między sobą szeptali, tegom nie dosłyszał.
Zajechały o godzinie 2-iéj pojazdy i znów w drogę daléj, z powrotem do Otty, a następnie jeszcze milę drogi do Azambuja (wymów: Azambuża), gdzie się podobnież znajdować miały krzemienie. Przybyliśmy szczęśliwie na sam koniec drogi piaszczystéj, zkąd pieszo półgodzinną trzeba było przedsięwziąć wycieczkę.
Ale wyczerpanie sił nastąpiło powszechne. Kil-