Strona:Agnieszka Pilchowa - Kilka obrazków chorób umysłowych.djvu/24

Ta strona została skorygowana.

Niebawem zasnęłam, lecz mój sen nie trwał długo. Jakiś niepokój zadrgał w mej duszy. Błyskawicznie przypomniałam sobie, że to pewnie duch, który już za dnia był w odwiedzinach u chorego, szuka swej ofiary. Podniosłam lekko głowę, rozglądając się otwartemi oczyma. Nie potrzebowałam przymykać powiek, wszystko spało spokojnie, oddech wszystkich był regularny. Przez rzadkie żaluzje wdzierały się promienie księżyca, malując na ścianie różne figury, poruszające się figury, wytworzone cieniem liści, poruszanych lekko wietrzykiem. Nagle przesunęła się pomiędzy owemi obrazami olbrzymia postać ducha. Był przychylony, a wyciągniętemi rękoma jakby szukał swej ofiary i chciał ją uchwycić skrzywionemi palcami. Lecz jakież było moje zdziwienie, duch ten nie był czarny, ale biały. Oczy jego błyszczały ogniem ócz kota; nie widziałam u niego serca i to mnie przelękło. Każdy chociażby najczarniejszy duch, w tem samem miejscu, gdzie za życia jako człowiek miał sece, ma jako duch, różowo-złote iskry, które nigdy nie giną. Są to iskry Bóstwa. Jeden ma ich więcej, drugi mniej, według ich życia tu na ziemi.
Nim się zorjentowałam, co to być może, ów duch biały, a bez serca, już byłam przez niego napadnięta. Lewa ręka została mi gwałtem skrzywioną; tak samo ciało chciało się zwinąć w kłąbek. Prawą rękę miałam wolną. Podniosłam ją i odpychałam siłą woli w imię Boga tego dziwnego ducha.
Chociaż tylko półszeptem wymawiałam słowa, matka zbudziła się ze snu. Starałam się przemówić do niej wesołym głosem, lecz ona zauważyła w blasku księżyca moją dziwną pozycję i zlękła się, bo zaraz zrozumiała, że to ten sam duch, który był we dnie u chorego młodzieńca. W minucie uwolniłam się z pęt ducha. Matce poleciłam spać spokojniej a ja poszłam zobaczyć chorego.
Okna były otwarte, jak je wieczorem zostawiłam. Tam więcej przedzierały się promienie księżyca, gdyż okno nie było wcale zasunięte. Nie potrzebowałam światła; widziałam wyraźnie twarz chorego, spał spokojnie, nie poruszał się wcale. Położyłam się następnie cichutenko do łóżka i medytowałam o nieznanej sile. Wtem słyszę pomruk, niby szmer. Rozjuszony, wściekły duch, przygarbiony, podobny do zwierza spoglądał przez okno na swą ofiarę. Przelękłam się trochę, widząc jak w myślach przyciąga go do okna i stamtąd rzuca nim o ziemię. Jednym skokiem byłam u chorego. Ten