Strona:Agnieszka Pilchowa - Pamiętniki jasnowidzącej tom I.pdf/117

Ta strona została przepisana.

stałam już po upływie czterech lat pożycia z mężem.) W niewinnem pragnieniu uściśnięcia dłoni pilnym pracownikom we winnicy Pańskiej, śpieszyłam do nich zaraz po przyjeździe. Niestety domek główny, w którym miewali odczyty i posiedzenia, był bardzo oddalony od mieszkania mej matki, do której powróciłam z dwojgiem dzieci. Zaczął zapadać zmrok, kiedy mury domku zarysowały się przede mną. Przyśpieszyłam kroku, biegnąc już, by nie przyjść może za późno; obawiałam się, że mogłabym nie zastać nikogo. Przejęta rzewnem pragnieniem zbliżenia się do nich w celu współpracy, nie myślałam ani na chwilę o tem, że w oddali biegną za mną złe duchy i nie przyszło mi nawet na myśl popatrzeć wzrokiem ducha, jak oni mnie przyjmą; daleka od jakichkolwiek złych przypuszczeń nie wiedziałam, że ich obstąpiły już złe myśli. Trochę tylko dolatywało mnie niesamowite uczucie, że to nie wypada, bym ja, sama kobieta, na schyłku wieczoru przychodziła do domu, który leży tak daleko i powrotna droga mogłaby wypaść w nocy. Uspokajałam się myślą, że oni przecież, jako ludzie wyższego pokroju, nie będą tak zwracać uwagi na pozory, jak inni ludzie.
Tak zamyślona niemal trąciłam w biegu ich dwóch głównych przewodników, dwóch z owej trójki, którą widziałam, jak mi nakładali cierniową koronę, o czem jednak w owej chwili zapomniałam zupełnie. Zmieszałam się do reszty i dziwnie jakoś wypadły moje słowa powitania. Na pytanie ich, gdzie biegnę, powiedziałam:
— Miałam nadzieję, że was tam jeszcze zastanę. Czybyście nie mogli powrócić na chwilę? Porozmawialibyśmy trochę.
Czułam, że patrzę na nich z wielką serdecznością, lecz nagle coś mnie zmroziło. Oni jakoś bacznie mi się przyglądali, a jeden z nich odezwał się chłodno:
— Co? mamy wracać? Cóż mybyśmy tam mieli robić w nocy? Nasze prace są już na dziś skończone.
Więc wróciłam się razem z nimi, lecz wkrótce pożegnaliśmy się, gdyż oni mieszkali w innej stronie, niż ja. Pożegnali się chłodnem podaniem ręki. Szłam sama, dziwnie smutna, a co chwilę słyszałam wyraźnie śmiech duchów. Był ciepły, lecz mało jasny wieczór. Znużona długą drogą z domu matki do domku spirytystów, odbytą bezpośrednio po półdniowej podróży koleją, usiadłam na skropionej rosą trawie, chcąc rozejrzeć się wzrokiem ducha naokoło siebie. Zobaczyłam, jak złe duchy cieszą się, tańcząc i podskakując niedaleko mnie i wykrzykują:
— Wspaniale, bardzo dobrze nam się udało, więcej nam narazie nie trzeba!
Nie wiedziałam, jakie mają dalsze zamiary. Lecz wkrótce potem obiegła szersze warstwy braci i sióstr spirytystów brzydka plotka, że chciałam skusić dwóch braci, by pozostali ze mną przez noc w owym domku, gdzie odbywają się główne posiedzenia, lecz że dostałam należytą odprawę.
To wszystko bardzo boleśnie na mnie podziałało. Wiedziałam, że przy sprycie niskich duchów znów trudno mi myśleć o obronie, zwłaszcza że nikt właściwie nie wiedział, jaka jest głębsza przyczyna