Strona:Agnieszka Pilchowa - Pamiętniki jasnowidzącej tom I.pdf/159

Ta strona została przepisana.

Oto mniej więcej w streszczeniu pytania, jakie skreślone zostały niewidzialną ręką na papierze. Siedziałam cicho na łóżku i patrzyłam na ołówek poruszający się po papierze i na tych, którzy także w niemem skupieniu patrzyli na zeszyt i na mnie.
Wszystkie myśli napisane w zeszycie przechodziły niejako przeze mnie; słyszałam i rozumiałam je dokładnie, tak, że wydawało mi się, że jest to zupełnie zbyteczny wysiłek ze strony duchów pisać je jeszcze na papierze.
A kiedy oddalili się wszyscy przyjaciele niewidzialni, jakiś nie wytłumaczony smutek owładnął mną i tak, jak ołówek bezwładnie opadł po napisaniu owych myśli, tak i moja głowa bezwładnie opadła na poduszki. Przymknęłam powieki i ze słowami: „Dziej się wola Twoja, Boże“ — prawie że momentalnie zasnęłam, o ile to snem można nazwać, bo równocześnie zaczęły mi się żywo przesuwać przed wzrokiem duchowym różne obrazy, związane z mojem przyszłem zadaniem. Widziałam różnych ludzi zbliżających się do mnie — najpierw pojedyńczo, później po kilka osób a nawet i całe grupki. Widziałam bogatych, biednych, nędzarzy, zdążających w kierunku mego mieszkania, a nawet auta lub furmanki z chorymi. Widziałam tam siebie samą, jak rozmawiałam z nimi i udzielam rad i pomocy...
Wszak był to pierwszy rok wojny światowej, a ja mieszkałam tuż na granicy, gdzie wrzała walka i szerzyło się spustoszenie, głód, nędza i choroby. Prawie wszyscy z nich, sami o tem nie wiedząc, kierowani byli do mnie przez niewidzialnych przyjaciół....
Wiele, wiele obrazów przesunęło się w ciągu tych trzech dni. Drugiego dnia, czytając już niemal po raz dziesiąty przytoczone powyżej pytania, nie wiedziałam, czy ja także odpowiedź na nie napisać mam na papierze. Wieczorem jednakże zupełnie odruchowo na drugiej stronie napisałam: „Tak, chcę pomagać, a w tem dopomóż mi Bóg.“
W trzecim dniu byłam już bardzo zmęczona patrzeniem się na te obrazy i chwilami coś w rodzaju lęku zaczynało niepokić mego ducha, lecz w pewnej chwili doznałam nagle wrażenia, jakoby się ściany rozstąpiły i jakiś orzeźwiający prąd powietrza popłynął ku mnie, a potem tak jak światło słońca smugami przez otwarte okno wpada do pokoju, tak i do mego pokoju w dżdżysty i chłodny jesienny wieczór wpadać zaczęły dziwne słoneczne promienie, jakby ktoś poprzez nie sypał drobne płateczki złotego proszku. Jeden snop tych promieni oświetlał stół, na którym leżał zeszyt, o którym wyżej wspomniałam, druga skromniejsza smuga padała na moje łóżko, a złoty pyłek jak małe iskierki unosił się ze smugi po całym pokoju i jakby dźwięczał i śpiewał jak ptaszki.
Tą jasną smugą przesunęło się nie mniej jak 12 duchów, a każdy z nich w jej oświetleniu stawał się odmienniejszym, niżeli poza nią. Poza tą smugą przybierali znów białą, fluidarną postać o podobieństwie człowieka. Podobieństwo to znika zwykle, im dalej od ziemi unosi się dana istota duchowa tak, że wyczuwa się wówczas tylko