Ciemno wszędzie, głupio wszędzie,
Nic nie było, nic nie będzie —
i, przeszedłszy do porządku dziennego, sądził, że poetę zabił śmiesznością. A tymczasem młody orzeł rósł, potężniał, coraz szerzej skrzydła roztaczał i budził nowe talenta, które, jak on Litwę, malowały Ukrainę, nadając stworzonym przez się obrazom właściwy swej indywidualności koloryt. Zjawisko to na prawdę zasępiło pogodne zwykle czoło krytyka, jak i wszystkich jego współbraci. Oni tyle pracowali nad ujednostajnieniem języka, nad zatarciem w nim wszelkich cech indywidualnych pisarza i nadaniem mu tej koncentracyi, której wzór widzieli w poetach i prozaikach francuskich; tak zresztą oczyszczali go ze wszystkich wyrazów, któreby pospolitością trąciły, że istotnie zrobili z niego jakieś abstrakcyjne myśli narzędzie, nie mające nic wspólnego ze zwykłą mową śmiertelnych. Tymczasem ci nowi poeci nietylko posługiwali się prowincyonalizmami, nietylko używali wyrazów gminnych, ale jeszcze do owych utworów obierali przedmioty, którychby się żaden klasyk dotknąć nie ważył. Zamiast tematów greckich i rzymskich lub bohaterów, którzyby mogli na ich sposób przemawiać, występuje litewszczyzna w balladach i oryentalizm w «Sonetach,» kozaczyzna w dumkach Bohdana, hajdamactwo w «Zamku kaniowskim» i jakaś ukraińska «Marya», której nikt nie mógł zrozumieć. Jeżeli tak pójdzie dalej, — mówili — to jedność literatury rozpadnie się na powiatowszczyzny, a język wróci do pierwotnego prostactwa. Czuli też wszyscy konieczność przeciwstawienia tym nowym dążnościom czegoś, coby urok klasycyzmu podniosło. Ale daremnie oczy na Osińskiego zwracano Ostatni utwór, jaki wyszedł z pod jego pióra, była «Oda o Koperniku,» deklamowana w roku 1818 w teatrze narodowym przez Dmuszewszego, z towarzyszeniem muzyki Elsnera. Odtąd nie zdobył się na żaden już utwór w formę poetyczną ujęty tem bardziej w chwili obecnej, gdy się w nim ufność we własne siły zachwiała. Kajetan Koźmian wreszcie, którego «Ziemiaństwo» mogło było, jak mniemano, wschodzące gwiazdy pogasić, nie kwapił się z jego ogłoszeniem w całości, z przyczyn zarówno osobistych, jak i niezależnych od niego. Jedyną więc nadzieję pokładano jeszcze w generale Franciszku Morawskim, który oddawna przygotowywał «Listy o klasykach i romantykach polskich.» Jakoż, ukazały się one w druku w 1829 roku, ale interesowanym przyniosły gorzkie tylko rozczarowanie Morawski bowiem, choć wzrosły na klasycyzmie, miał głębokie poczucie poezyi i umysł niezależny. Jeżeli też w jednym z Listów wytknął śmieszności zacietrzewionych romantyków, to w drugim jeszcze bardziej nie oszczędzał klasyków, zarzucając im brak oryginalności i okradanie poetów rzymskich. Co zaś ważniejsza, że oba te Listy przypisał Julianowi Niemcewiczowi, jako bezstronnemu sędziemu, czem do obozu klasyków rozdwojenie wprowadził. Tak zamiast spodziewanej odsieczy doznali najstraszniejszej porażki. Jakby zaś niedość było tego upokorzenia, w tym samym roku Mickiewicz, znudzony krytyką i przekąsami powag warszawskich, rzucił im przy zbiorowem wydaniu swych dzieł w Petersburgu rozprawę «O krytykach i recenzentach.» Nie uderzał on w niej wprost w Osińskiego, gdyż celem jego pocisków był głównie Fr. Salezy Dmochowski; wszakże się i jemu dostało. Przedewszystkiem daje mu miano «przyzwoitego sędziego,» gdyż w swych krytykach nie wypowiada nic takiego, coby mogło być przykrem dla ówczesnych powag uznanych. Dziwi się jednak, że on, profesor literatury, godzi się na zdanie Stanisława Potockiego o Homerze, o którym ten nie miał żadnego naukowego pojęcia. Wszystkim zaś przypomina wiersz Krasickiego: «Trzeba się uczyć, upłynął wiek złoty» i porównywa ich z przyczyny doraźnych sądów, wypowiadanych o Lessyngu, Goethem, Byronie, do polityków mało-miasteczkowych, którzy, nie czytając gazet zagranicznych, wyrokują o tajemnicach gabinetów. Jeden tylko Niemcewicz wyszedł z grona ówczesnych literatów i krytyków obronną ręką. To też można sobie wyobrazić, jak ta rozprawa dotknęła Osińskiego, który dotąd w przekonaniu wszystkich i własnem za wyrocznię w rzeczach maku i literatury uchodził. Zarzut nieuctwa, uczyniony profesorowi radnemu i wieloletniemu członkowi Towarzystwa przyjaciół nauk, był albo bezczelnem zuchwalstwem, albo miał rzeczywistą podstawę, Pomiędzy tem dwojgiem nie mogło być nic trzeciego i sądzimy, że, jakkolwiek miłość własna podsuwała mu pierwsze, przecież to drugie musiało go kłócić z własnem sumieniem, podkopywać wiarę w siebie, podawać w wątpliwość wszystkich prac jego owoce. W każdym razie, gdy Dmochowski kruszy kopię w obronie własnej i ojca, on, dotąd tak wymowny, i mający dowcip na zawołanie, milczy, posępnieje,