Strona:Album zasłużonych Polaków wieku XIX t.2.djvu/187

Ta strona została przepisana.

Ironicznie pyta ich poeta, dlaczego i na co «na ten biedny romantyzm od kilku lat wpadli,» czy dla tego, że romantycy klecą brednie? a niech sobie «klecą — Im śmielej dążą w przepaść, tem w nią prędzej wlecą!» Nie! przyczyna gniewu klasyków jest inna — oto romantycy przerywają im ich dolce far niente, śmieją się z tego, że klasycy umieją tylko «śmiać się śmiechem Rzymianów, płakać łzami Greków,» że nie mogą się zdobyć na oryginalność w poezyi; więc cóż dziwnego, że romantyk nie chce mieć z nimi nic wspólnego: Bóg «mnie wieszczem tych czasów, a nie małpą stworzył.» Morawski najwyraźniej solidaryzuje się z romantykiem, w którego usta, (dla ozłocenia klasykom pigułki) te słowa włożył, skoro dalej od siebie już mówi, że poeci starożytni nie wyczerpali przecie wszystkich pomysłów poetyckich, skoro następnie dowcipnie krytykuje klasyków, jako krytyków, skoro wreszcie ironicznie zachęca klasyków, aby wystąpili z romantykami do boju, nie odpornie, lecz zaczepnie, «a gdyby wam iść miało trochę twardo z niemi, powiedzcie, że nie warto jest walczyć z głupiemi.» List ten jest wybomą krytyką ujemnych stron klasycyzmu.
Ale i romantyzmowi nie darował Morawski i drugi swój list napisał pod adresem romantyków. «Zwycięstwo więc, zwycięstwo, krzyczą romantycy, odniesiony już tryumf, pierzchają klasycy!» Lecz autor bynajmniej nie podziela tego zapału: romantycy także zgrzeszyli, tem przedewszystkiem, że pogwałcili ogólne zasady dobrego smaku; mają zupełną słuszność, zarzucając klasykom, że ich poezya nie posiada związku z życiem, ale czyż ich poezya, która opiewa «czułość tylu zbójców i wisielców wdzięki,» «mogiły, mogilniki, kurhany i zgliszcza,» która «rozwala stare trumny, po cmentarzach orze, od wieków śpiące trupy strasznym rymem budzi,» — ma związek z życiem? A przesadna tajemniczość romantyków? czy pamiętają o tem, że «Feb nietylko rymów, lecz i światła bogiem?» A ich pozowanie na nieszczęśliwych, zgorzkniałych, wykolejonych? «Ledwie że się z infimy, a nawet z pieluszek jakiś tam romantyczny wyrwie jeniuszek, już-ci się do nieszczęścia powołanym sądzi, błąka się w ciemnych lasach, po cmentarzach błądzi, z jakiejś tam urojonej tęsknoty usycha, je dobrze, pije lepiej, a do grobu wzdycha.» Wszystkie te zarzuty są słuszne w zasadzie, a i ten również, że romantycy zanadto rozmiłowali się w prowincyonalizmach, którymi szpecą czystą «mowę Zygmuntów.» Kończy Morawski, zachęcając do zgody dwa obozy oraz streszczając swój pogląd na zadanie poezyi polskiej:

Jedna matka was swemi uwieńcza laurami,
Żadnej lutni bezbożność, ni podłość nie plami.
Jedno macie prawidło — bratnie kształcić plemię,
I jeden tylko rodzaj — polską śpiewać ziemię.

Obydwa te listy należą niewątpliwie do najlepszych w naszej dawnej literaturze, tak lubiącej naśladować formy Horacego, — nietylko przez piękną formę, dowcip i sól attycką, ale i słuszność poglądów na klasycyzm i romantyzm wówczas, w epoce wzajemnego rozdrażnienia klasyków i romantyków, mało kto mógł się zdobyć na sąd tak prawdziwy i trafny o obozach walczących.
Szkoda jednak, że Morawski zdobył się jedynie na teoryę — w praktyce, jako poeta, nic takiego nie stworzył, coby swą pięknością lub siłą mogło walkę literacką uśmierzyć. Zresztą uprze dziły go wypadki i — Mickiewicz, bo «Pan Tadeusz,» jest właśnie najdoskonalszem wypełnieniem tego żądania, którem Morawski zakończył swój list do romantyków. A jednak, rzecz dziwna, ten sam człowiek, który osądził tak trafnie klasyków i romantyków i który miał niewątpliwie dużo poezyi w sercu, nie poznał się na wielkości „Pana Tadeusza,“ nazywając go z pewnem lekceważeniem „kroniką szlachecką,“ co nie przeszkadza, że pod pewnym względem naśladował go w «Dworcu mojego dziadka.»
Jak Mickiewicz, tak i Morawski chciał opisać w poemacie «kraj lat dziecinnych, święty i czysty, jak pierwsze kochanie,» powołać do życia w poezyi te postaci, które żyły za czasów jego młodości, a które w czasie, gdy pisał, spały już snem wiecznym. Przedmowa do «Dworca,» w której poeta wypowiada swą tęsknotę za przeszłością, przypomina — pomysłem swym, nie wykonaniem — tę najpiękniejszą elegię polską, która zaczyna się od słów: «O czem tu dumać na paryskim bruku?» I, jak Mickiewicz osnuł swe opowiadanie o dworze Soplicowskim na tle wielkich wypadków historycznych, które, wijąc się wstęgą poprzez kłótnię Horeszków i Sopliców, w epilogu ukazują się na