storyę mają prace nad kołtunem, w który, jako poważną chorobę ogólną, wierzyło dawniej całe niemal społeczeństwo. Dietl pierwszy podjął dość ciężką na owe czasy walkę z zakorzenionym przesądem — i zwyciężył. W latach 1857 i 1858 szeregi chorych kołtunowych przesunęły się przez klinikę krakowską, aby się pozbyć zbitego pęka poplątanych włosów, który zdaniem Dietla nie jest chorobą samoistną, nie świadczy nawet o chorobie ogólnej ani od niej chroni, a jest tylko dowodem połączonego z wierzeniami niechlujstwa. Usunięte kołtuny długie lata zalegały jeszcze potem na poddaszu klinicznem, jako rzeczowy dowód skutecznej walki, którą Dietl uwiecznił w obszernej pracy O kołtunie (r. 1857) i w Sprawozdaniu komisyi, w Towarzystwie naukowem krakowskiem zawiązanej, celem zbadania choroby kołtunem zwanej. (Przegl. lek. 1862).
Działalność kliniczna Dietla w porównaniu ze schyłkiem profesury Brodowicza istotnie sprawiała wrażenie nietylko wielkiej zmiany, przewrotu, lecz wprost kontrastu.
Jakby pod ciepłym powiewem wiosny — przypomina Oettinger — klinika odrodziła się i odżyła, wstąpił w nią duch i ruch nowy, brzęczało i roiło się jak w ulu; zabrakło wnet miejsca nie tylko dla chorych i uczniów, ale na ustawienie mikroskopów, chemicznych i fizycznych przyborów, które teraz dopiero w pilne zaczęły wchodzić użycie. Zachwyceni słuchacze roznieśli wnet sławą mistrza po za mury szkolne, a zaciekawiona publiczność, zniewolona tym rozgłosem i otrzymywanym wprost od osoby Dietla wrażeniem, powzięła do niego nie tylko nieograniczoną ufność, ale i głębokie przywiązanie. Dietl niebawem stał się bohaterem dnia, ulubieńcem powszechnym, garnięto się do niego, wyrywano go sobie, każdy pragnął go poznać, osobiście zetknąć się z nim, choćby na to potrzeba było wydobyć z ukrycia jakąś dawno już zapomnianą dolegliwość. Nic też dziwnego, że tak podniecone usposobienie dało się łatwo unieść wygórowanej wyobraźni, w której rzetelne zalety olbrzymieją i przybierają cudowny niemal urok. Postać Dietla tak zawładnęła opinią, że stała się poniekąd uosobieniem całej medycyny, rodzajem proroka, jedynego objawiciela jedynej prawdy, po za którą żadnej innej już niema, ani też potrzeba. Ztąd poszło, że niektórzy z jego uczniów, olśnieni jego wielbioną powagą, w dobrej wierze głosili swego profesora za twórcę nowej szkoły lekarskiej. Ale, jeżeli szkoły Dietla nie było w znaczeniu odrębności naukowej, gdyż nie był on źródłem nowej nauki, lecz tylko znakomitym krzewicielem i wykonawcą, wreszcie sam do niczego więcej nie rościł sobie tytułu — to nie można zaprzeczyć jej istnienia pod względem praktycznym. Rzeczywiście bowiem on sam wychował troskliwie całe pokolenie lekarzów, dając im rutynę odrębnego z chorymi postępowania. Jaknajwięcej swoich słuchaczów nauczyć, jaknajwięcej im pokazać i utrwalić w pamięci — było jego założeniem w stosunku do uczniów.
Raz się zdarzyło, że punktualny Dietl przez kilka dni nie przyszedł do kliniki, nie spotykano go też i na ulicy. Nareszcie zjawia się na wykład, jakiś zmieniony, z błyszczącemi oczyma, chwiejący się na nogach. »W tym roku, moi panowie rozpoczyna słabym głosem — nie widzieliście jeszcze osutki durowej (wysypki tyfusowej). Byłbym może i dziś do was nie przyszedł, ale właśnie chciałem wam w krótkości przedstawić odpowiedniego chorego i zwrócić uwagę na niektóre charakterystyczne objawy....« Tu Dietl powyżej łokci zakasał rękawy, pokazując plamistą wysypkę na rękach, a po tem i inne miejsca na ciele, tą wysypką dotknięte. Pokazywaniem tych objawów całemu audytoryum tak był zmęczony, że go już w stanie znacznego osłabienia musiano odwieźć do domu, poczem przez dwa miesiące nie widziano już w klinice ostatniego pacyenta, ciężką niemocą złożonego.
Był drogi i miły każdemu uczniowi, choć popularności nie szukał. Uczynny, dostępny dla każdego, doradca i opiekun w potrzebie, trzymał się na stanowisku dobrego ojca-pedagoga, nie dopuszczał poufałości, tego stosunku »za pan-brat,« jaki czasem obok siebie widywał. Dowcipne nieraz wymówki robił profesorowi Sławikowskiemu, okuliście, którego miękość i dobroduszność bardzo często wyzyskiwali swawolni studenci i np. całą gromadką wyczekiwali nieraz przed kliniką, aby wracającego ztamtąd profesora nieledwie przemocą wprowadzić do najbliższej kawiarni i uraczyć się »na koszt rządu,« t. j. kosztem pensyi profesorskiej.
Przekładający mozolne nauczanie i kontrolowanie sprawności swych uczniów nad mniej kłopotliwe wygłaszanie prawd ex cathedra, z rozmysłem bardziej bakalarz medycyny klinicznej, niż
Strona:Album zasłużonych Polaków wieku XIX t.2.djvu/342
Ta strona została przepisana.