czno-przyrodniczego i zastępcą prezesa. Na tem stanowisku niczem się już jednak nie wyróżnił. Dolegliwości się wzmagały, siły uchodziły, a wyniosłe dawniej czoło chyliło się ku ziemi.
Z wiru miasta od czasu do czasu wyjeżdżał pod Tarnów do swojej wsi, Rzuchowej, gdzie rozpoczętą szczęśliwie przez Dietla gospodarkę rolną prowadził jego synowiec.
W zaciszu domowem niewiele znajdywał pociechy. Ożenił się już późno, po pięćdziesiątce, z dorodną wiedenką, która ani języka, ani duszy jego nie rozumiała. Żona najpopularniejszego i miłowanego w Krakowie człowieka była prawie nie znana i nie cieszyła się sympatyą. Dietl potomstwa nie zostawił, a po kilku latach pożycia rozszedł się z żoną. Szczegóły te przytaczam, bo mogły one zaważyć w życiu Dietla i w jego końcowych smutkach.
Strudzony odmętem codziennych i goryczą zaprawnych zajęć, znękany dusznością, dolegliwą chorobą i częstymi opatrunkami chirurgów, zwykle samotny, bo odwiedzany przez paru krewnych i niezbyt licznych znajomych, Józef Dietl przez kilka tygodni zbliżał się ku śmierci, która zmogła go w Krakowie rankiem 18 stycznia 1878 roku.
Tak się przedstawia w zarysie niepospolita, świetlana postać Dietla na tle współczesnych mu wydarzeń i stanu nauk lekarskich.
Ze swawolnego i psotnego ucznia szkoły początkowej wyrósł młodzieniec samodzielny, który z dumą i pogodą duszy przeszedł hartującą twardą szkołę życia, a później siłą umysłu, pracy i słowa zdobył z wyboru najwybitniejsze stanowiska, opromieniając je blaskiem swej wyższości; dążył do celu śmiało, mrzonek nie znosił, półśrodkami gardził; jako lekarz, reformator kliniki i uniwersytetu, mąż stanu i przedstawiciel Krakowa, nie miał sobie równego i chlubnie imię swoje przekazał historyi; jako niestrudzony pracownik i dzielny obrońca języka, oświaty, tradycyi i mienia narodowego, nadługo zjednał sobie pamięć, wdzięczność i cześć w sercach ogółu, a może i nieśmiertelność.
Ludzie znakomici nie tylko chwałą są, dobrem i siłą; samo to poczucie, że się ich ma, krzepić już musi....
Grzebano Dietla kosztem miasta z niezwykłą wystawnością i przy udziale licznych deputacyi. Przez ulice stolicy Jagiellońskiej, pomiędzy płonącemi w żałobnych osłonach latarniami, przeciągał tłum kilkudziesięciotysięczny, krocząc poważnie za zwłokami swego anioła opiekuńczego, któremu dzwon Zygmuntowski ponuro jęczał z Wawelu ostatnie pożegnanie....