redaktora pisał: «Obcięli nam ręce a każą robić, związali nogi a chcą, ażebyśmy skakali. Przy takiem urządzeniu (jak w Rzeczyp. Krak.) wieśniak jeszcze bardziej się rozpije i spróżniaczy a szlachcic straci chęć do przemysłu».
Tak broniono wyłomu w pańszczyźnianych okopach dóbr narodowych; łatwo wyobrazić sobie, do jakiego natężenia wzrosła ta obrona na niewzruszonych dotąd murach twierdzy dóbr prywatnych, w których zamknął się bezpośredni interes szlachty. Interes ten miał zwykle fizjognomję krokodyla, z którego oczu ciekły łzy czułości a jednocześnie otwierała się paszcza do pożarcia. Zaznaczyliśmy wielokrotnie tę sprzeczność; objawiała się i w tej porze. Typowy publicysta tego gatunku P. Markowski[1] na początku swej rozprawy rozpłakał się nad niedolą ludu. «Dzisiejsze postępowanie z włościanami — mówi on — można porównać do obchodu Rzymian z niewolnikami... Wyzuto ich od niepamięci z pod opieki prawa»... Ale przy końcu ubolewań: «Źle sądzi, kto nie za prosty odrobek, lecz za przymus niewolniczy bierze pańszczyznę. Niepotrzebnem to jest przywiązaniem się do samego słowa, bo niewola została zniesiona». Chcąc wieśniaka uszczęśliwić, trzeba go wprzódy przerobić, jednakże nie zapomocą kształcenia forsownego, gdyż «w prostocie najmniej robi umiejący czytać i pisać». Ponieważ chłop jest zły, zepsuty, leniwy, trzeba go trzymać w rygorze i udoskonalić karami. «Na tysiączne wykroczenia jeden jest sposób: ażeby po wsiach byli przysięgli, za zniesieniem się z którymi dopiero winny
- ↑ Rozprawa o ludu (?) polskim. Warszawa 1820.