Strona:Aleksander Arct - Ciekawa powieść.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyjechałem tu z mocnem postanowieniem wykonania dawno powziętego zamiaru — odparł Floryan. — Wiem, że to tru dne zadanie, lecz żadne niebezpieczeństwo nie zdoła mnie od niego powstrzymać!
Przy tej rozmowie byli obecni francuscy oficerowie Hostains i Ollone.
Ten skinął głową i powstawszy, rzekł:
— Drogi hrabio! — życzymy tobie i sobie powodzenia, bo, jeśli się zgodzisz — wyruszymy wraz z tobą.
— Propozycya panów jest dla mnie miłą niespodzianką — odparł Floryan. — Rad jestem, że chcecie mię zaszczycić swem towarzystwem.
— Dziękujemy odparli oficerowie i uścisnęli dłoń Floryana.
Ollone zaś, zwróciwszy się do pułkownika, rzekł:
— Drogi pułkowniku! Mam ho nor cię objaśnić, że ja i mój kolega Hostains już dawno pałamy tem samem pragnieniem, co hra bia. Tusząc nadzieję, że może bę dziemy szczęśliwsi od naszych po przedników, prosimy cię o urlop i łaskawe zastąpienie nas przez oficerów z sąsiedniego portu Pedro.
Opuściliśmy tedy Roc Bereby dnia 19-go lutego 1898 roku.
Orszak nasz składał się z 50 strzelców, 30 tragarzy i jednego tłumacza.
Przypuszczając, że rzeka Cavally, która wpada do Gwinejskiej zatoki bierze początek w pobliżu Sudanu, Floryan zaproponował, żebyśmy przedewszyst kiem dotarli do jej brzegów i przedzierali się dalej na północ wzdłuż jej łożyska. — Zagłębiliś my się w puszczę. Z początku dro ga była jeszcze możliwą, lecz po tem z każdym krokiem stawała się coraz uciążliwszą.
Otoczyła nas sieć gęstych ljan, owijających odwieczne drzewa; spróchniałe pnie zagradzały nam drogę.
Co chwila trzeba było schylać głowę: często czołgaliśmy się po ziemi, mimo że poprzedzający nas strzelcy toporami torowali nam drogę.
Następnych dni działo się jesz cze gorzej: trafiliśmy na grunt bagnisty i często musieliśmy się czepiać lian i przesuwać się po nich na rękach z miejsca na miej sce. Las gęstniał coraz bardziej. Bujna zieleń drzew, szerokie liście palm, olbrzymie łopuszany i gęsta sieć lian zakrywały zupeł nie niebo i nie przepuszczały światła. Przejęci niewymownym strachem, brnęliśmy ciągle w mrokach.
Czasami drogę przecinały głębokie rzeczułki; wówczas traciliśmy całe godziny nad rąbaniem drzew, które przerzucano przez rzeczkę i urządzano z nich rodzaj pomostu, który się chwiał pod naszemi nogami.
Otaczała nas tajemnicza cisza.