i rozmaite przedmioty wzbudzały w nich nieustanne okrzyki po dziwu.
Gdy żołnierze na rozkaz Ollone wystrzelili w górę, dzicy, widząc ogień, wylatujący z luf karabinów, podnieśli wielki krzyk i wszyscy co do jednego popadali twarzami na ziemię. Dopiero po długiej chwili odważyli sę powstać, skupili w ciasną gromadę i zaczęli przykładać ręce do czoła i do piersi, co miało oznaczać, że wyrażali nam najwyższą cześć.
Gdy Floryan sypnął im parę garści mosiężnych pierścionków i różnych błyskotek, dzicy zaczę li je sobie wyrywać z rąk, wreszcie po długich sporach oddali te skarby kobietom.
Te chcąc się odwdzięczyć za miłe podarki, sprowadziły do zagrody kilku “muzyków” i przy dźwiękach instrumentu “tam-tam”, wykonały zgrabne tańce.
Na rozkaz jednego ze starszych, kilkunastu dzikich wsiadło do łodzi i po pewnym czasie przywiozło całe stosy pieczonych bananów i kilka drewnanych na czyń z winem, przyrządzonem z palmowych owoców. Poczem dwaj starcy zbliżyli się do nas i, schyliwszy się nisko, ruchem rąk zaprosili na ucztę.
— Powiedz — rzekł Floryan do tłumacza — że przyjmujemy ich zaproszenie, lecz chcemy wprzódy nałowić ryb i urządzić im sute przyjęcie.
Ujrzawszy siecie, dzicy otoczyli naszych żołnierzy, a potem przyglądali się połowowi ryb.
Naraz podnieśli wielki krzyk. Wybiegliśmy z zagrody na brzeg rzeki i ujrzeliśmy z przerażeniem, że w sieci, prócz ryb, zaplątał się olbrzymi kajman. Ohydne to stworzenie padło pod uderzeniami kolb żołnerzy, ryby zaś, usmażone na oliwie z palm, dzicy zajadali z wielkim smakiem.
Gdy deszcze ustały, ruszyliśmy dalej na północ.
Otoczyły nas znowu mroki strasznej puszczy. Floryan, idąc na przedzie, imal że nie padł ofia rą olbrzymiego węża boa. Potworny ten gad, wisząc nierucho mie na gałęzi drzewa, robił wrażenie grubej łodygi ljany.
Usłyszawszy krzyk Floryana, przedarłem się przez gąszcze i zbliżywszy się do miejsca wypadku, zadrżałem z przerażenia.
Opasany cielskiem węża, Floryan, mając ręce wolne, toczył ze strasznym wrogiem zaciętą walkę.
Boa, okręcając Floryana coraz ciaśniejszym pierścieniem, rozszerzył paszczę i czyhał tylko na stosowną chwilę, żeby objąć nią głowę ofiary.
Obawiając się strzelać, żeby przypadkiem nie trafić do Floryana, z narażeniem życia rzuciłem się na potwora i z całej siły uderzyłem go kolbą fuzyi w głowę, a siekierą w kark. Boa zasyczał złowrogo i puściwszy Flory-
Strona:Aleksander Arct - Ciekawa powieść.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.