Krzyk Józefa przechodził następnie w jakieś mętne bredzenie, wreszcie już słów Wanda nie rozumiała, słyszała tylko niewyraźny bełkot.
Tej strasznej nocy Wanda ani na chwilę nie mogła spać. Józef zrywał się, chciał gdzieś biec, wołał, by go puścić na ulicę, to znów chciał ukryć się pod łóżkiem, krzycząc, że policja przyszła po niego. Nad ranem dostał Józef silnych torsyj. Wanda doczekała się wreszcie świtu i otwarcia bramy i zaraz wybiegła po lekarza.
Była godzina siódma rano, gdy Wanda znalazła się na Marszałkowskiej. Szła jak błędna. Co chwila ktoś z przechodni ją potrącał lub kilkakrotnie z nią się musiał mijać. Starała się jak najszybciej dobiec na Królewską. Na rogu Alei Jerozolimskiej gromada chłopców sprzedawała już ranne gazety. Do uszu jej doleciał wyraźny, monotonny dyszkant łobuza:
— Aresztowanie mordercy bankiera Mertingera! Wysoki urzędnik ministerstwa — mordercą!!
Coś ją tknęło. Mimo pośpiechu zatrzymała się i kupiła gazetę. Na pierwszej stronie zobaczyła grubemi literami wydrukowane nazwisko brata. Gazeta wypadła jej z rąk na chodnik, czuła, jak jakaś ciężka lawina szła wolno w kierunku jej serca. Nogi zaczęły się pod nią uginać. Wanda szła jednak dalej jak automat. Twarz jej musiała wyrażać straszne cierpienie, bo kilku przechodni obejrzało się za nią. Chciała odruchowo biec zpowrotem do domu. Kilka sekund zatrzymała się nawet na rogu Złotej, lecz myśli jej skierowały się znów ku choremu. Biegła dalej tak szybko, że chwilami traciła oddech. Gdy nacisnęła wreszcie dzwonek w mieszkaniu lekarza, przebiegło jej przez myśl:
— A może lekarz nie przyjdzie, gdy dowie się, że to do Skarskich. Może nawet nikt z lekarzy
Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/100
Ta strona została przepisana.