Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/111

Ta strona została przepisana.

Nieznajoma usiadła, odsłoniła gęsty czarny woal. Teraz dopiero Wanda spostrzegła, że nieznajoma ma oczy czerwone od płaczu.
Ani jednem słowem, ani gestem nie starała się Wanda przerwać płaczu nieznajomej. Jej dziewczęca subtelna natura odczuła natychmiast, że tę panią jakieś wielkie nieszczęście musiało dotknąć, że łzy przynoszą jej ulgę. W ostatnich dniach sama doświadczyła na sobie tego, ile ulgi i spokoju dają łzy. Spokojnie czekała Wanda, aż nieznajoma pierwsza przemówi. Tajemnicza pani po chwili uspokoiła się, otarła łzy, przytknęła potem ręką chusteczkę do drobnych, pięknie wykrojonych ust i, tłumiąc szloch, zaczęła się usprawiedliwiać.
— Niech pani wybaczy to nagłe najście. Niech pani wybaczy to dziwne moje zachowanie, ale od kilku dni coś mnie pędziło tutaj. Czułam, że tylko w domu państwa doznać mogę ulgi i ukoić swój ból. Bardzo, bardzo jestem nieszczęśliwa... Niech mi pani wybaczy, że nawet nie powiedziałam pani swego nazwiska. Nazywam się Halina Mertinger, tak, Mertinger. Dziwi to panią?
Gdy Wanda usłyszała nazwisko nieznajomej, zerwała się z fotela, a źrenice jej oczu aż się rozszerzyły ze zdziwienia.
— Mertinger... Mertinger... ależ to człowiek, o zamordowanie którego posądzono Wika. Co sobie pani od nas życzy. Józef chory, ja nic nie wiem... — szeptała przerażona.
Pani Mertinger lekko dotknęła swoją dłonią drobnej ręki Wandy.
— Niech się pani nie gniewa. Niech pani pozwoli wytłumaczyć sobie... Rozumiem zdziwienie pani widokiem żony zamordowanego, która, zawoalowana, wchodzi pod dach tego, który ma być