Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/113

Ta strona została przepisana.

akby tam widziała straszny koszmar. Pierś jej zaczęła ciężko falować, wpiła kurczowo paznokcie w poręcz fotela i jakimś zmienionym głosem krzyczała:
— Tak, tak, to nie on, nie Wik, to tamten, ten, ten — i palcem wskazywała w ciemny kąt pokoju.
Dreszcz strachu przeszedł Wandę. Nagle i jej zaczęła udzielać się wizja Mertingerowej i przed jej oczyma zaczynała się wyłaniać z kąta jakaś potworna zielona, obrzękła twarz z wyrytem piętnem zbrodni. Wandę ogarnął taki lęk, że zaczęła drżeć jak liść. Nagle z drugiego pokoju usłyszała cichy jęk brata, szybko podniosła się z fotela i pobiegła do chorego.
Józef leżał bezwładny, przyciskając odruchowo głowę rękami. Oczy jego były nieco przytomniejsze, silne wypieki na twarzy przygasły. Wanda zmieniła okład na głowie Józefa i zmierzyła gorączkę. Gorączka silnie spadła. Odetchnęła z ulgą. Przyciemniła światło i wróciła do pokoju, w którym zostawiła panią Mertingerową.
Pani Hala siedziała nieruchomo w fotelu, po wyrazie jej twarzy i po oczach poznać można było, że już opanowała nerwy i że czuje się spokojna.
— Niech mi pani wybaczy poprzedni atak. Teraz będę się streszczać i postaram się w spokoju przedstawić pani swoją prośbę. Po morderstwie męża prześladują mnie straszne wizje. W domu jestem osamotniona, oprócz służby nikt się mną nie zajmuje. Po aresztowaniu pana Wiktora Skarskiego rzucono na miasto pogłoskę, że pan Wik był moim kochankiem i że za moją wiedzą i zgodą morderstwo popełnił. Pani jest zbyt młoda i dlatego nie wie pani, co znaczy taka nieuchwytna bez początku i źródła plotka, która ludzi najuczciwszych łamie