Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/123

Ta strona została przepisana.

miętam, były ich własnością. Duże dochody nie pokrywały jednak ich potrzeb. Rozrzutny tryb życia w Kijowie, gdzie stale moi rodzice mieszkali, kosztowne podróże zagranicę, wreszcie karty stopiły majątek. Pamiętam dokładnie, — bo miałem wtedy już czternaście lat, — jak wielkie obszary skurczyły się do małego majątku Buryki koło Winnicy. Ale i ten szybko wierzyciele ojca zlikwidowali. Przenieśliśmy się do Warszawy. Tu rodzice nie przetrzymali twardej drogi życia i walki o chleb codzienny, i najpierw matka, a potem ojciec zakończyli życie w skromnem trzypokojowem mieszkaniu. Ja w dniu śmierci ojca miałem lat dziewiętnaście, i na mojej opiece zostali, młodszy o dziesięć lat Wiktor i malutka Wanda.
Jeszcze za życia rodziców przyzwyczaiłem się do opieki nad młodszem rodzeństwem. Rodzice tak rzadko w domu przebywali... Jako dziewiętnastoletni chłopak uczęszczałem na politechnikę. Po śmierci ojca musiałem się z tą uczelnią rozstać i rzucić się na poszukiwanie pracy zarobkowej. Dzięki znajomościom zmarłych rodziców otrzymałem posadę. To pozwoliło mi utrzymać przy życiu Wika i Wandę. Płynęły lata. Wychowanie Wandy przez cały okres lat piętnastu najmniejszej nie sprawiało mi trudności. Nie miałem powodu dla tej dziewczyny brwi nawet zmarszczyć. Wiele kłopotu za to sprawił mi Wik. Jego usposobienie było zupełnym resonansem ojca, — ta sama lekkomyślność, ta sama nonszlancja w traktowaniu pieniędzy, ta sama, tylko w minjaturze, żyłka do kart i ta sama lotność umysłu i ogromne zdolności. Nie wiem, czem tłumaczyć, ale mimo te wady Wik był mi najdroższy. Może kocham go dlatego, że przypomina mi zmarłego, — ale nie było