i niema ofiar, których dla tego chłopca nie byłbym w stanie ponieść.
Gdy mówił o Wiku, oczy Józefa zajaśniały taką tkliwością i taką miłością jak oczy ojca, który opowiada o sprycie i psich figlach swego kilkuletniego jedynaka. Ten objaw niezwykłej miłości braterskiej ujął niezmiernie sędziego, całkiem innemi oczyma patrzył Lubieński na schorowanego, przedwcześnie osiwiałego Józefa.
Po krótkiej pauzie Józef opowiadał dalej:
— Studja uniwersyteckie ukończył brat w Paryżu tylko dzięki mojej pomocy. Po powrocie do kraju oświadczył mi, że ma zamiar poświęcić się dyplomacji i wstąpić do ministerstwa spraw zagranicznych. Nie broniłem mu tego, mimo iż dobrze zdawałem sobie sprawę, że służba ta wymaga wielkich dochodów, kilkakrotnie przewyższających pobory urzędnika.
Zaraz u progu służby Wik zażądał ode mnie pieniędzy. Dałem mu ostatni grosz. Ponieważ jestem muzykalny i, jak ludzie twierdzą, bardzo uzdolniony, chcąc zwiększyć swoje dochody, zacząłem instrumentować dla kabaretów rozmaite drobne operetki, wodewile, skecze, uważając to za konieczny zarobek uboczny, by dom utrzymać i móc Wika nadał subwencjonować. Zarobki te były jednak skromne, i ledwie, ledwie zdołałem związać koniec z końcem.
Jednego dnia, jak dziś pamiętam, — był wtorek, Wik przyszedł późną nocą do domu. Rano oświadczył mi, że w klubie przegrał poważną sumę i że dług zobowiązał się w ciągu trzech dni zwrócić. Wiadomość ta była dla mnie prawdziwym ciosem. Grosza wówczas nie miałem w domu. A jednak tak zdołałem się opanować, że nawet twarz mi nie drgnęła, ani mrugnięciem powiek nie dałem poznać bra-
Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/124
Ta strona została przepisana.