Mieszkanie Skarskich było rzęsiście oświetlone. Przy stole, nakrytym śnieżnie białym obrusem, siedziała przy kolacji cała rodzina Skarskich i pani Halina Mertinger w żałobnej sukni. Wyraz jej twarzy dziwnie jednak nie odpowiadał czarnej toalecie. Piękne oczy pani Hali wyrażały radość i zadowolenie. Co chwila na małych jej ustach igrał uśmiech, taki serdeczny, niewymuszony uśmiech człowieka szczęśliwego.
— Nie macie pojęcia, —mówiła pani Hala — jak bardzo cieszę się z tego, że za dwa dni opuszczę Warszawę. Tak mi dokuczyła ta plotkarska, małoduszna Warszawa, że całą piersią odetchnę, gdy zobaczę, że mury jej giną mi już z oczu. Tyle, tyle przykrych przejść, tyle niecnych podejrzeń, małomiasteczkowych plotek, tyle fałszywych przyjaciół zostawię tu, w tej Warszawie. Wydaje mi się, że odzyskuję wolność, że po raz pierwszy w życiu będę naprawdę szczęśliwa...
Wik nie egzaltował się zbytnio projektami pani Hali.
— Wiesz, Hala, ja bardzo chętnie zostałbym jeszcze miesiąc albo dwa w Warszawie. Lubię te-