raz chodzić ulicami Warszawy, lubię pokazywać się w rozmaitych lokalach, spotykać dawnych znajomych i patrzeć im prosto w twarz. Czytam w ich oczach wyrzut i żal, że to nie ja zamordowałem Mertingera, że odjąłem cały pieprz historji i morderstwu w „Złotym Ptaku“. Wyczuwam wyraźną nienawiść u wszystkich tych, którzy zawsze mają wiadomości poufne i pewne „z pierwszej ręki“. Jak strasznie przerażeni są ci agenci pierwszorzędnego biura informacyjnego moim widokiem, boją się, że lada dzień gotów jestem wejść znowu na parkiety salonów i skontrolować, ile sensacyjno-kryminalnych powieści oni skomponowali, a nas, oczywiście, ubrali w role bohaterów. Widzę przerażenie tych łyków na myśl:’ co teraz będzie? Ale trudno, obiecałem tobie i Wandzie, że pojadę z wami do Paryża, więc jadę...
— Żałuj Wik, — mówił spokojnie Józef, obrabiając na talerzu nogę indyka — że nie umiesz pisać. Gdybyś rzucił na papier to, co o Hali i o tobie opowiadano w salonach, i wydał to jako sensacyjną powieść w Paryżu, z pewnością pobiłbyś o cały dystans i Edgarda Poe i Conan Doyla z jego sensacyjnemi kawałkami. Nie wiem, czego jeszcze dobijesz się w życiu, — ale bez kwestji tu, w Warszawie, czekała cię sława, i tylko ta „konkurencja“ Gładysza wlazła ci w drogę. Ręczę ci, że gdybyś był został skazany na śmierć, byłbyś otrzymał kilkanaście tysięcy listów miłosnych od cór syreniego grodu, a codziennie otrzymywałbyś kilkanaście pięknych bukietów wprost na cytadelę, a po śmierci z pewnością wszystkie warszawskie histeryczki byłyby ci wzniosły pomnik. Sam sobie winieneś, żeś ominął sławę... Teraz ludzie z towarzystwa nie darują ci tego śmiertelnego grzechu, że nie ty zamordowałeś Mertingera...
— Nie kpij irytował się Wik.
Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/171
Ta strona została przepisana.