Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/18

Ta strona została skorygowana.

— Doskonale, w tej chwili odszukam najnowszą ofiarę, pani, — ale bym nie miał wrażenia, że jestem służącym i spełniam bezapelacyjnie pani rozkazy, może odszukamy go razem.
Wik podał ramię pani Halinie. Przeszli do ogrodu zimowego.
Piękna pani czuła, że ramię jej towarzysza drży nerwowo. Usiedli w wygodnych, fotelach wyłożonych poduszkami. Olbrzymia lampa rzucała pomarańczowe światło na ogród, dodając jakiejś tajemniczości palmom o grubych, włochatych pniach i szerokich mięsistych liściach.
Pani Halina odrzuciła wtył głowę, przymknęła powieki i nadała swej twarzy wyraz rozkosznego zmęczenia. Była piękna. Blada twarz o regularnych, jakgdyby kutych misternym dłutem w alabastrze rysach, w aureoli ciemno blond włosów, upodabniała ją do mistycznej bogini greckiej. Smukła, biała szyja, nagie ramiona i głęboki dekolt odcinały się wyzywająco od czarnej dżetowej sukni, która w świetle pomarańczowej ampli mieniła się taką tęczą barw i kolorów, jak ciemna, drżąca toń wody w świetle jasnego księżyca.
Siwe oczy Wika ślizgały się po pani Hali. Długo zatrzymywały się na jej ciemno-złotych włosach, na czerwonych, mięsistych, małych ustach i na głębokim dekolcie. Zdawało się, że oczy Wika chcą przebić jedwab jej sukni, że w myślach odrysowuje sobie kształty jej ciała. Twarz zaczęła mu drgać nerwowo, rasowe nozdrza nierównomiernie wachlowały...
Kłopotliwą ciszę przerwała pani Hala.
— Prawdopodobnie Gliński nas znajdzie, bo trudniej byłoby nam go znaleźć...
— Pani Halo, na co pani w tej chwili Gliński?