Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/23

Ta strona została skorygowana.

zefa pełne były radości i wewnętrznego zadowolenia.
— Widocznie doskonale bawiłeś się u Kleskich, jeśli dopiero rano wróciłeś do domu.
— Iii, — skrzywił się Wik — musiałem Mertingerową odwieźć do domu.
— Znając ją z widzenia, sądzę, że nie sprawiło ci to wielkiej przykrości.
Wik znów się skrzywił, — dziś nie był w dobrym humorze.
Rozmowa między braćmi przeszła z Mertingerowej na ludzi, z którymi Wik spotkał się i rozmawiał na wczorajszym raucie. Młody Skarski coraz bardziej ożywiał się, opowiedział bratu kilka facecyj biurowych, kilka dowcipnych fragmentów z wczorajszych rozmów. Józef lubił słuchać brata, podziwiał dar jego błyskotliwego opowiadania, jego zmysł spostrzegawczy i ostrą ironję.
Dochodziła szósta wieczorem, gdy Wik zwierzył się bratu, iż miałby wielką ochotę przyjąć ofiarowaną mu placówkę zagraniczną, na której jako konsul zdołałby wykazać swe zdolności, niestety, brak potrzebnych do tego prywatnych funduszów staje mu na przeszkodzie w przyjęciu tego stanowiska.
Józef sposępniał. Zwierzenie Wika było mu przykre, nie chciał rozstawać się z bratem. Wiedział doskonale, że jak długo Wik jest pod jego wpływem, musi lekkomyślność swą poskramiać, — gdy znajdzie się poza sferą tych wpływów, to kto wie, na jakie bocznice zjechać może... Poza tem Józef kochał brata, myśl o rozstaniu była mu przykra. Długo też milczał po wyznaniu Wika, wreszcie z ciężkiem westchnieniem powiedział:
— Ha, trudno — jeśli wyjazd twój jest dla karjery istotnie potrzebny, — to jedź w imię Boże.