Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/37

Ta strona została skorygowana.

ruchy i to już niepewne, aż wreszcie Skarski poślizgnął się i ciężko upadł w śnieg. Chciał się podnieść, biec dalej, — ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Czuł, że pot spływa mu ciepłą strugą z pod kapelusza, osiada na brwiach i gęstemi kroplami pada na śnieg.
Zdjął kapelusz. Promyk świadomości zaczął przebijać przez obolały mózg. Siedział w śniegu gdzieś daleko, na przedmieściu, bo tylko naftowa lampa mrugała jakiemś brudno-żółtem światełkiem. Wytężył wzrok, aby przebić ciemności, ale nic nie zobaczył oprócz wielkich płatów śniegu, — wytężył słuch, — usłyszał jakby niewyraźny szept. Jeszcze chwila, — a w szepcie odróżnił plusk wody, — był blisko Wisły.
Po ustaleniu tego faktu bezwład myślowy przechodził. Świadomość poczęła powracać. Strzępy myśli poczęły układać się powoli w całkowity obraz. — Jasno oświetlony kabaret... brudne kulisy... zapylone dekoracje... klamka... garderoba i... Jezus Marja, ta czerwona krew!...
Skarski zerwał się na równe nogi, — lecz znów omal nie upadł. Nagle w jego obolały mózg wślizgnęło się jak wąż uczucie strachu... To pustkowie, te płaty mokrego śniegu i ten miarowy plusk Wisły... Pędem chciał biec ku miastu, — nogi nadal odmawiały posłuszeństwa, wlókł się tylko. Na niebie wynalazł nagle jaśniejszy refleks, — to łuna bije z ulic... tam ludzie... światło... Warszawa...
Pędził ku miastu, co chwila potykając się na zwałach śniegu.

............

Było już dobrze po północy, gdy Wik zadzwonił do bramy domu. Stróż otworzył i nie poznał