Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/38

Ta strona została skorygowana.

dobrze mu znanego lokatora. Skarski ciężko drapał się po schodach do mieszkania i w palcie, ociekającem wodą, padł na skórzany fotel. W pierwszej chwili przeraził się, — naprzeciw w lustrze ujrzał śmiertelnie bladą twarz zupełnie obcego człowieka. Z uwagą zaczął Skarski śledzić nieznajomego w lustrze. Powoli poznał siebie. Zdziwiło go ogromnie, że zamiast kołnierzyka ma jakąś białą, zmiętą szmatę, zawiniętą naokoło szyi. Jeszcze więcej zdziwiły go kosmyki zbitych włosów, z których obficie spływała na kołnierz palta woda.
— Ja, czy nie ja? — ustawicznie stawiał sobie pytanie.
Ciepła temperatura pokoju zaczęła powoli przywracać mu przytomność. Jak w przetartej tafli zapylonego zwierciadła zaczęły powoli w jego głowie wyraźniej występować obrazy dzisiejszej nocy. Myśli jego pracowały coraz sprawniej i lepiej, aż zaczęły nizać się na sznurek logiki.
— Muszę poczekać kilka dni w Warszawie, aby zrozumieć tę tragiczną scenę — myślał już w pełni świadomości. — Zaraz rano napiszę list do Mertingerowej i wniosę na ręce ministra prośbę o dymisję. Potem wyjadę z Warszawy — ale dokąd? — Może do Francji.
Wik wstał wreszcie z fotelu, z trudem zdjął przemoczone palto, mokry kołnierzyk, ubranie. — Cicho wsunął się do łóżka, zgasił światło. Sen jednak nie chciał przymknąć mu powiek. Zapalił światło, ubrał ciepłą pyjamę i powoli mierzył krokami pokój.
— Teraz, zaraz napiszę list, bo kto wie, czy rano będę w pełni zmysłów — chłodno już rozumował.
Usiadł przy biurku; — ręka jego szybko posuwała się po papierze, jakby nie mogąc nadążyć gwałtownemu napływowi myśli. Wik pisał;