Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/45

Ta strona została skorygowana.

— Wielkie dotknęło mnie nieszczęście. Z duszy i serca chciałbym je przed tobą, Józefie, jak przed ojcem wyjawić, ale, niestety, kilka drogich mi osób jest zamieszanych w te sprawę, których tajemnicy muszę strzec jako człowiek honoru. Nie posądzaj mnie o brak zaufania, bo ufam ci bezgranicznie, ale związane mam ręce i zakneblowane usta. Do pracy, którą tak lubiłem, nie mogę wrócić, i dziś rano wniosłem prośbę o dymisję. W ciągu kilku dni muszę wyjechać zagranicę. Funduszów wielkich mi nie potrzeba. Im ciężej będę tam pracował na kawałek chleba, tem lepszą będę miał sposobność zapomnienia... To wszystko, Józefie, co ci mogę powiedzieć.
Nowy atak przerwał mu dalsze słowa.
Józef ukrył twarz w dłoniach. Słowa brata uderzyły go, jak ciężki obuch w głowę. W pokoju panowała cisza, przerywana tylko od czasu do czasu głębokiem szlochaniem Wika.
Po dłuższej dopiero chwili Józef oderwał dłonie od twarzy. Twarz była kredowo - biała, usta drżały nerwowo. Ten zrównoważony, niezwykle spokojny człowiek zmagał się z sobą, starał się opanować swoje nerwy, zdusić ból i żal.
Po chwili milczenia Józef wstał z fotela, podszedł do okna, mocno oparł ciężącą mu głowę na chłodnej, wilgotnej szybie. Jego oczy ślizgały się po zaśnieżonych dachach sąsiednich domów. Nie patrząc na Wika, Józef mówił jakby sam do siebie:
— Tak, i to jeszcze muszę przeżyć. Gdy uważałem, że blisko już jestem nagrody za trud i poświęcenie, widzę, że ziemia usuwa mi się z pod nóg... Trudno... Myślałem, że dalszy los Wandy wkrótce nie tylko moje barki obciąży, widzę jednak,