Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/67

Ta strona została skorygowana.

Wik przybladł, kazał wprowadzić robotnika do swego pokoju.
Za chwilę w progu stanął Stanisław, trzymając w ręku swoją kolorową czapkę z napisem.
— Uszanowanie radcy dobrodziejowi! Przyszedłem się w bardzo ważnej sprawie z radcą naradzić...
Wik podał mu rękę, poczęstował go papierosem i, przybierając żartobliwy ton, spytał:
— Po jaką radę przyszedł Stanisław, — jeśli tylko potrafię, chętnie Stanisławowi coś doradzę.
— Radco dobrodzieju, — coś mi nie pięknie wygląda ta sprawa z tem morderstwem. Policja już drugi raz wszystkich nas słucha. Na jutro znów mam wezwanie, znowu męczyć mnie będą pytaniami, a co, a gdzie, a jak? Psiewiary mało ducha z człowieka nie wypytają. Pierwszy raz to ja nic nie mówiłem, że radca dobrodziej był tam koło tej garderoby, ale jutro, to nie wiem, co mam gadać, — czy mam wychlapać wszystko przed nimi, czy nie? To sęk, i o to właśnie radcę przyszedłem pytać.
Wik zagryzł wargi, zdawało mu się, że wpada w jakąś czarną, grząską maź, i jakaś siła ciągnie go coraz głębiej na dno.
— Myślałem — odpowiedział Skarski po pewnym namyśle, — że w innej sprawie przyszliście po radę. W tej kwestji nic wam doradzić nie mogę, macie, Stanisławie, zeznawać w policji, powiedzcie to, co sumienie wam każe. Każdą radę uważałbym za nakłanianie was do takich czy innych zeznań, a tego czynić mi nie wolno. Ale przecież musicie mieć wyrobione pewne przekonanie, — i jak sądzicie, Stanisławie, czy ja zamordowałem tego człowieka w garderobie?
— Iii, co też radca dobrodziej gadają. Ani przez łeb mi nie przeszło, by radca w tego paskarza wepchał nóż jak w siennik, — do tego trzeba było