Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/68

Ta strona została przepisana.

mocniejszej ręki... Znam radcę i wiem, że panby muchy nie zabił, a cóż dopiero człowieka... Tylko panie radcę, co z tą policją robić?
Wik czuł, że w rękach tego człowieka spoczywa jego los. Czuł, że te odwiedziny stanowią jakiś punkt zwrotny w jego sprawie, że od prymitywnego mózgu tego człowieka, stojącego tu przed nim, zależy albo otwarcie mu drogi wyjścia z ciężkiej sytuacji, albo decyzja tego człowieka postawi go na grząskim moczarze, z którego nóg nie będzie mógł wyciągnąć.
W głowie Wika myśli zaczęły tworzyć jakieś olbrzymie kłębowisko, w którem już sam się nie zorjentował. Powoli zaczął Skarski mówić dalej:
— Jeśli rzeczywiście jesteście przekonani, że ja nie jestem mordercą, w takim razie zupełnie niepotrzebnie prowadzić będziecie policję na mylne ślady, zeznając o mojej bytności za kulisami. Policja gotowa całą uwagę skupić na mojej osobie, a skorzysta z tego tylko właściwy morderca, który ujdzie sprawiedliwości. Wasze zeznania mogą zaciemnić sprawę, a nie wyjaśnić... Zresztą róbcie, jak chcecie... zeznawajcie, jak wam się podoba...
Wik tracił równowagę, czuł, że mówi bez związku. Zimny pot oblewał mu skronie, jedynem jego pragnieniem było znaleźć się jak najdalej od tego miejsca i od tego człowieka.
Stanisław odczuł, że jego wizyta nie jest zbyt mila gospodarzowi.
— Ja też, panie radco, myślę, że policji nie trzeba mówić o wszystkiem. Głowębym dał sobie uciąć, że radca nikogo nie mordował, to i poco gadać... A jeszcze gotowi i mnie się czepić, i rządca teatru gotów mnie na zbity łeb wylać, że obcych puszczałem... Jii, lepiej zamknę gębę i nic nikomu