Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/69

Ta strona została przepisana.

nie powiem, co tam, niech se sami szukają tego cwaniaka. Przepraszam pana radcę, że tu wlazłem z takiem głupstwem, ale człowiekowi zawsze lżej na sercu i na żołądku, gby się kogoś poradzi. Tak i żegnam pana radcę dobrodzieja i poproszę jakiego niepotrzebnego złotego na papierosa...
— Wik szybko wyjął z pugilaresu dziesięć złotych i wręczył banknot Stanisławowi.
Po wyjściu gościa Wanda weszła do pokoju brata, chciała dalej nacieszyć się tak dawno niewidzianym, dobrym humorem Wika. Przynosząc mu herbatę, prosiła:
— Wik, mów mi jeszcze o Konstantynopolu, takie dziwne i ładne historje opowiadasz...
Wik n e odpowiadał. Wanda spojrzała na niego i omal nie upuściła tacy z filiżanką na ziemię. Wik sied iał głęboko wsunięty w fotel, oczy jego patrzyły na nią zupełnie nieprzytomnie, jakby martwe. Wanda szybko postawiła herbatę na biurku, podbiegła do fotela, uklękła przed bratem, chwyciła go za rękę. Ręka była zimna jak lód.
— Wik, powiedz, powiedz, co się stało! Wik, co ci jest? Wik, na Boga! Mów, co ci jest!
Wik siedział jak martwy w fotelu, oczy jego zdradzały ciągle zanik świadomości. Wanda wybiegła szybko do kuchni, chcąc natychmiast wysłać służącą po lekarza.