Do pałacu Paca, gdzie mieszczą się biura prokuratury, zdążał szybkim krokiem pan Michał, właściwie Mozes Steinberg, właściciel jednego z najbogatszych kantorów wymiany przy ulicy Senatorskiej. Mimo że silny mróz szczypał tłuste i gładko wygolone policzki i kłuł ostrą igłą wielkie i mięsiste uszy bankiera, pan Steinberg spocił się silnie. Krople potu padały mu z czoła na lśniący, bobrowy kołnierz. Szybko wtoczył się bankier na schody, przeleciał duży westybul, odnalazł woźnego, wręczył mu bilet wizytowy z prośbą, aby zameldował go prokuratorowi Glińskiemu.
Prokurator musiał być tego dnia niezwykle zajęty, bo po godzinnem dopiero oczekiwaniu wpuszczono pana Steinberga do gabinetu szefa prokuratury. Bankier z jakiemś niesłychanem, nerwowem ponieceniem zaczął mówić:
— Ja, panie prokuratorze, chciałbym podać kilka szczegółów w sprawie morderstwa Mertingera, mego dobrego znajomego i przyjaciela. Otóż, panie