Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/79

Ta strona została przepisana.

Cicho otworzył Józef drzwi i wszedł na palcach do pokoju brata.
Wik po zażyciu veronalu spał snem kamiennym, oddech jego, nierówny, był jakby ciężkim wysiłkiem dla całego organizmu.
Józef podszedł bliżej do łóżka, nachylił się nad bratem. Teraz dopiero zauważył, jak strasznie Wik zmienił się i zmizerniał. Zdawało się, że twarz Wika zamiast skórą pociągnięta jest delikatnym pergaminem, pod którym nie krąży ani kropla krwi. Usta chorego były lekko rozchylone i wykrzywione jakimś bolesnym skurczem, policzki zapadły, a koło oczu utworzyła się gęsta sieć delikatnych zmarszczek. Gdyby nie ciężki oddech, mogłoby się zdawać, że na łóżku leży człowiek, przez lat wiele schorowany, którego duch właśnie przed chwilą opuścił ciało.
— Co się z tym chłopcem dzieje? — myślał Józef, wysuwając się cicho z pokoju. Jeśli nawet doznał jakiegoś sercowego zawodu, — to w każdym razie nieprawdopodobne jest, by chłopak młody o tak lekkomyślnem i zmiennem usposobieniu, jak Wik, tak dalece wziął go sobie do serca, by doprowadzić się aż do powolnej ruiny organizmu.
Przed godziną Józef był w głębi duszy jeszcze wielkim przeciwnikiem wyjazdu Wika zagranicę. Uważał, że tkliwa natura brata zbytnio przejęła się jakiemś chwilowem niepowodzeniem, — że niepowodzenie to W dodatku zbytnio przetragizował i zbyt gwałtownie i zanadto nieoględnie postąpił, zrzekając się posady w ministerstwie i postanawiając wyjechać na zawsze z kraju. Teraz jednak Józef pragnął szczerze, by Wik jak najprędzej wyjechał z Warszawy i znalazł się jak najdalej od swej tajemniczej tragedji. Niezmiernie bolało Józefa, że