Wik, zawsze względem niego otwarty, teraz zasklepił się w swojem wnętrzu i w żaden sposób nie chce wyjaśnić swej tajemnicy. Józef przypuszczał, że gdyby Wik wyspowiadał się przed nim, niewątpliwie doznałby ulgi i pociechy. Namawiać jednak brata do wyznania Józef nie chciał.
Ciężkie, brzemienne w troskę myśli Józefa przerwała Wanda, przygotowując nakrycie do kolacji. Zręczna, wiotka, jak młoda sarna, szybko poruszała się po jadalni, mimo pośpiechu nie potrącając o żaden przedmiot. Rozesłała biały obrus, zręcznie i cicho stawiała telerze i sztućce. Od czasu do czasu załzawiony wzrok Wandy padał na Józefa, i wtedy spotykała się z jego miękkiem, ciepłem spojrzeniem, — te dobre, kochane oczy Józefa przynosiły jej wielką ulgę w żalu i smutku.
Służąca przyniosła kolację. Józef i Wanda jedli w milczeniu i jakby pod przymusem. Jedno nie chciało się zdradzić przed drugiem ze swoją troską. Wanda mimowoli jednak skierowywała swój wzrok ku trzeciemu miejscu przy stole, które dziś było puste, — i oczy jej znowu zaszły łzami. Dłużej nie mogła powstrzymać się i wybuchła głośnym płaczem. Józef nie mógł jej pocieszyć, sam był zupełnie przybity, czuł, że jakaś straszna tragedja wdarła się przez ściany do tego spokojnego mieszkania, a nie umiał jej ani znaleźć, ani uchwycić, ani przełamać, — był bezradny, bezsilny.
Wanda na chwilę powstrzymała swój żałosny szloch i, zwracając oczy, pełne łez, na Józefa, spytała:
— Słuchaj, Józefie, ty przecież wiesz, jakie nieszczęście dotknęło Wika, — dlaczego wy taicie to przedemną, — dlaczego naradzacie się po innych pokojach, a mnie nie chcecie nic powiedzieć? Przecież nie jestem dzieckiem. Sto razy silniej mnie
Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/80
Ta strona została przepisana.