wstrząsał nią od czasu do czasu. Józef pocałował siostrę w czoło, ona uśmiechnęła się do niego.
— Ot, tak, Wandeczko! — taką to lubię moją siostrzyczkę, wesołą, uśmiechniętą, kpiącą sobie z chwilowych trosk wesoło powiedział Józef.
Wanda pocałowała brata w rękę. Trwali chwilę w skupieniu. Józef odczuł, że swojem kłamstwem wielką ulgę sprowadził dla duszy i serca tego wrażliwego dziewczęcia.
Nagle rozległ się krótki, ostry dźwięk dzwonka elektrycznego u drzwi wchodowych. Dźwięk ten miał coś złowrogiego w sobie. Wanda zerwała się gwałtownie z krzesła i skierowała pytający wzrok na brata. Józef mimo spokoju przybladł, — twarz jego drgnęła kilkakrotnie nerwowo.
Głos dzwonka odezwał się ponownie, jakby zniecierpliwiony, rozgniewany.
— Kto może być o tak późnej porze? — spytała drżącym głosem Wanda.
— Może lekarz zaniepokoił się stanem Wika i jeszcze raz przyszedł, a może telegram... — bez przekonania powiedział Józef.
Wanda ruszyła ku drzwiom, — Józef został w pokoju, zasłonił rękami twarz, jakby chciał zasłonić się przed jakimś strasznym widokiem.
Wanda otworzyła zatrzask.
Drzwi, jakby pchnięte silną sprężyną, otworzyły się, i w progu stanął olbrzymiego wzrostu komisarz policji, dwóch posterunkowych i stróż domu. Wanda cofnęła się, przerażona, w głąb przedpokoju, zobaczyła, że komisarz i policjanci mają w rękach duże rewolwery. Jeden z posterunkowych z komisarzem weszli szybko do wnętrza, drugi z dozorcą domu zostali przed drzwiami.
Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/83
Ta strona została przepisana.