Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/87

Ta strona została przepisana.

— A kogo oporządził? pytał dalej strażnik.
— Tego bogatego bankiera w kabarecie, co to gazety pisały.
— To dobrze musiał na nim zarobić.
— Wiadomo.
— Pójdzie pod doraźny, — z głębokiem poczuciem prawoznawstwa powiedział strażnik.
Wik nie słyszał tego djalogu. Jego myśli nie absorbował zupełnie własny los. Mózg jego przeszywało ustawicznie pytanie, czy Wanda ocuciła Józefa?... czy jutro po rozejściu się w mieście wiadomości o aresztowaniu nie wydalą Józefa z fabryki?... czy potem głód i nędza nie zaczną się wgryzać w Józefa i Wandę?... O sobie Wik nie myślał zupełnie.
Po upływie pół godziny otwarły się drzwi kancelarji, i ktoś go zawołał po nazwisku. Wik wszedł do jasno oświetlonej kancelarji. Przy stole siedział jakiś wyższy urzędnik więzienny, obok komisarz policji, a naprzeciw stołu stał jakiś funkcjonarjusz więzienny, prawdopodobnie klucznik, bo z olbrzymim pękiem kluczy, złączonych mocnym rzemieniem.
Klucznik, widząc osłabienie Wika, podsunął mu krzesło. Wik usiadł, urzędnik wyjął jakiś formularz, zaczął go wypełniać i wypytywać nowego więźnia:
— Imię i nazwisko pana?
— Wiktor Skarski.
— Ile lat?
— Dwadzieścia ośm.
— Gdzie się pan urodził?
— W Warszawie.
— Czem pan jest z zawodu?
— Byłem do niedawna urzędnikiem państwowym — obecnie nie mam żadnego zajęcia.