Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/90

Ta strona została przepisana.

— Aaa, sąsiad, towarzysz niedoli i to wcale nieźle wyglądający... Nareszcie możliwy kompan. Przepraszam za powitanie, — ale rozumie pan, rozmaitą hołotę po nocy tu wprowadzają i wyprowadzają, to człowiek oczywiście traci równowagę Pana najmocniej przepraszam, dobrze, że pana tu umieścili, człowiekowi nie będzie tak djabelnie nudno, dotychczas albo sam siedziałem, albo takiego chama tu wpakowali, że słowa do niego człowiek nie odważył się przemówić, — rozumie pan, takiego zawszonego chama... przecież to rozpacz.
Nieznajomy wstał z tapczanu, podszedł do Wika, wyciągnął do niego rękę:
— Nazywam się Salomon Tutnik, — podobno jestem agitatorem komunistycznym i niebezpiecznym bolszewikiem, tak przynajmniej twierdzi prokurator, — ja twierdzę co innego. Wskutek tej rozbieżności zdań siedzę już pięć miesięcy, — obiecali mi, że będę tak długo siedział, dopóki nie uzgodnimy zapatrywań...
Wik odruchowo dotknął wyciągniętej dłoni. Tutnik trzepał dalej z wybitnie semickim akcentem:
— Widzę, że pan zupełnie żadnych nie posiada rzeczy. To źle, bardzo źle, — z przynoszeniem tutaj bielizny i rzeczy z domu robią na tym „oddziale dla niebezpiecznych“ trudności, — lepiej było wziąć je zaraz ze sobą... byliby pozwolili je wziąć do celi... O widzi pan, ja mam wcale porządną walizeczkę, nawet neseser. Pan widocznie zapomniał, a może odebrali, co?
— Zapomniałem, w chwili aresztowania nie zastanawiałem się nad tem.
— Uuu, — to źle, bardzo źle. Należy pan do rzędu ludzi, którzy mają takie chwile, w których nie zastanawiają się. To źle, to bardzo źle. Ja je-